Wymowna była czwartkowa decyzja Europejskiego Banku Centralnego, który rozszerzył ogłoszony w połowie marca pandemiczny program awaryjny skupu aktywów (PEPP). Początkowo bank centralny strefy euro planował wydać

w jego ramach 750 mld euro, a nazwa wskazywała, że jest to narzędzie tymczasowe. Inaczej niż prowadzony równolegle starszy program – w myśl którego EBC kupuje obligacje skarbowe na rynku wtórnym, by pobudzić gospodarkę – ten miał pomóc rządom sfinansować walkę z kryzysem wywołanym przez Covid-19.

W czwartek Rada Prezesów EBC ogłosiła, że w ramach PEPP wyda 1,35 bln euro, a program ten potrwa co najmniej do czerwca 2021 r., po czym jeszcze przez półtora roku bank centralny będzie reinwestował na rynku przychody z zapadających obligacji. Uzasadnieniem tej decyzji były fatalne prognozy ekonomistów EBC zwiastujące spadek PKB strefy euro w tym roku o niemal 9 proc. i wyhamowanie inflacji prawie do zera, a następnie mizerne ożywienie. To zaś oznacza, że PEPP stał się standardowym działem w arsenale EBC służącym przywróceniu inflacji do celu tej instytucji. To, według prognoz samego EBC, nie nastąpi nawet w 2022 r., więc pandemiczny program będzie trwał jeszcze długo po zdławieniu pandemii.

W środę wieczorem niemiecka koalicja rządząca ogłosiła z kolei, że przeznaczy 130 mld euro (ok. 4 proc. niemieckiego PKB) na łagodzenie konsekwencji kryzysu. To uzupełnienie programu antykryzysowego ogłoszonego w marcu, który opiewał na 1,3 bln euro. Tym razem jednak w tej kwocie nie ma żadnych gwarancji, tylko nowe wydatki i obniżki podatków. Jak większość ekonomistów niemiecki rząd nie ma już złudzeń: zniesienie ograniczeń aktywności ekonomicznej wprowadzonych w celu stłumienia epidemii nie oznacza powrotu gospodarki na poprzednią ścieżkę wzrostu. Teraz będzie ona wymagała długiej reanimacji, odbudowy potencjału.

Zwolennicy ograniczonego państwa grzmią, że w ten sposób walka z kryzysem doprowadzi świat wprost do kolejnego kryzysu, związanego z nadmiernym zadłużeniem rządów. To wątpliwe – także w Polsce, gdzie również można oczekiwać kolejnych fiskalnych i monetarnych bodźców. Nawet Kenneth Rogoff i Carmen Reinhart, którzy w 2009 r. w książce o historii kryzysów finansowych wskazywali, że zawsze prowadziło do nich przekonanie rządów, iż „tym razem jest inaczej", przyznają, że obecny kryzys rzeczywiście jest inny. Między bajki można też włożyć ostrzeżenia, że masowe zakupy obligacji przez banki centralne zakończą się nadmierną inflacją. Tym, czego rzeczywiście można się jednak obawiać, jest to, że interwencjonizm okaże się przeciwskuteczny. Próbując ochronić zdrowe firmy przed szokiem, rządy mogą też zatrzymać „kreatywną destrukcję", podtrzymać przy życiu niewydajne firmy-zombi, zamrozić przepływ pracowników – których w całej Europie brakuje – do bardziej wydajnych branż. To na dłuższą metę obniży gospodarcze tempo wzrostu, zamiast je pobudzić.