W XIX i na początku XX wieku dzieci straszyło się czarownicami, a dorosłych spiskiem masońskim.

Nie wiem, czym w wieku XXI straszy się dzieci (mam nadzieję, że ten obyczaj zanikł), wiem natomiast, że do straszenia dorosłych w Polsce używa się euro i Niemców.

Dlatego z niepokojem przeczytałem w felietonie Marka A. Cichockiego tezę, że przyjęcie przez Polskę wspólnej waluty byłoby „konsumpcją dorobku 30 lat transformacji na rzecz budowania zasobów niemieckiej Europy". I zarzut, że „za tą »propozycją« nie kryją się żadne gwarancje bezpieczeństwa" ze strony RFN.

Związki gospodarcze obu krajów są silne. Dla Polski RFN to główny kierunek eksportu z udziałem 28,1 proc. i importu z 21 proc. Ale czy to źle, skoro eksport jest siłą napędową naszego wzrostu gospodarczego? I czy można ekspansję polskich eksporterów nazwać „budową niemieckiej Europy"?

Nie odnoszę też wrażenia, by sąsiedzi zza Odry jakoś intensywnie popychali nas do wejścia do strefy euro, choć dla ich firm i współpracujących z nimi polskich kontrahentów oznaczałoby to pozbycie się ryzyka walutowego. Na razie jednak jedni i drudzy korzystają na osłabianym przez NBP złotym; droga do wspólnej waluty zapewne wiązałaby się z jego aprecjacją. W długim okresie jednak wejście do jądra Unii, jakim jest strefa euro, oznaczałoby sprzyjającą rozwojowi gospodarczemu Polski stabilizację, większą przewidywalność i redukcję niemal do zera ryzyka, że kiedyś nasz kraj oszaleje i trzaśnie drzwiami jak Brytyjczycy. Sugerowanie, że euro to narzędzie ekspansji politycznej RFN, jest historycznym nadużyciem. Pozbycie się marki było przecież ceną za zgodę Francji na zjednoczenie Niemiec i pewność, że ekspansywną polityką monetarną nigdy już one nie sfinansują zbrojeń, jak uczyniła to III Rzesza. Dlatego – mając w pamięci ponurą historię XX wieku – nie podważałbym znaczenia waluty, która gwarantuje kolektywną kontrolę Europy nad polityką pieniężną Niemiec. A już na pewno nie formułowałbym zarzutów wobec nich, że nie chcą wziąć odpowiedzialności za bezpieczeństwo naszej części kontynentu. Bo co, jeśli kiedyś do głosu znów dojdą tam populiści, którzy zrozumieją to nazbyt dosłownie?