Zapobieganie rozszerzaniu się koronawirusa to obecnie priorytet dla wszystkich. I chyba nikt nie kwestionuje, że lepiej dmuchać na zimne i już dziś zamknąć szkoły i kina czy zakazać imprez masowych, niż potem gasić pożar, czyli dopuścić do wybuchu epidemii na niespotykaną skalę. Zamknięcie placówek oświatowych czy kulturalnych samo w sobie nie jest dużym zagrożeniem dla gospodarki. Mogliśmy się o tym przekonać rok temu podczas strajku nauczycieli. Pokazuje to jednak, że powoli zmierzamy w kierunku realizacji czarnego scenariusza, czyli bardzo poważnych perturbacji w każdym obszarze życia społeczno-gospodarczego.

Można spodziewać się przestojów w działalności wielu firm wynikających czy to z masowej absencji pracowników, czy kolejnych restrykcji i ograniczeń wynikających z decyzji administracyjnych. Polacy zaczęli już panicznie kupować produkty pierwszej potrzeby, co w końcu może przełożyć się na wzrost ich cen. Pojawiło się też ryzyko, że gwałtownie spadnie popyt na inne dobra, takie jak choćby elektronika, sprzęt AGD, samochody czy wszelkiego rodzaju usługi inne niż zdrowotne. Efekty mogą być bardzo dotkliwe dla ogromnej liczby firm z różnych branż, nie tylko dla tych, które już zmagają się z sytuacją kryzysową, czyli turystycznych, transportowych czy organizujących imprezy i różne wydarzenia.

Ekonomiści są już pewni, że nasza gospodarka poniesie dotkliwe straty w efekcie walki z epidemią koronawirusa. Obecnie pytanie brzmi tylko, jak duże one będą. Odpowiedzi na to pytanie na razie jednak nie ma, bo sytuacja jest bardzo dynamiczna. Nie wiemy, czy zagrożenie minie za dwa tygodnie czy za sześć miesięcy albo czy nie wybuchnie kryzys finansowy. Za to wiadomo, że koniec końców potrzebna będzie interwencja państwa.

I nie chodzi o koszty zaspokojenia potrzeb służb medycznych, na co zarezerwowano już w budżecie państwa kilka miliardów złotych. Chodzi o prawdziwą reakcję państwa na prawdziwy kryzys, na co niestety nasze finanse publiczne są zupełnie nieprzygotowane. Wbrew zapewnieniom premiera polski budżet wcale nie jest zrównoważony. Nie ma tam żadnych nadwyżek, odwrotnie – jest deficyt, co oznacza, że musimy pożyczać pieniądze na bieżące funkcjonowanie.

Przez ostatnie lata ekonomiści jak mantrę powtarzali, że czasy dobrej koniunktury trzeba wykorzystać na budowę poduszki bezpieczeństwa na złe czasy. Rząd PiS w tym czasie z żelazną konsekwencją wmawiał Polakom, że stać nas praktycznie na wszystko, choćby na coraz większe transfery społeczne, na 500+ i 13. emeryturę, na obniżki podatków czy 2 mld zł dla mediów publicznych. Takie działania dały gospodarce potężny impuls, rozkręciła się konsumpcja, a pozytywne nastroje konsumentów sięgnęły zenitu. Teraz można spodziewać się ich spadku do superpesymistycznych poziomów.