Krzysztof Adam Kowalczyk: Zarobić w Cedyni jak w Warszawie

Kluczem do zmniejszenia kontrastów dochodowych w kraju są inwestycje i zdalna praca, a nie głębsze sięganie do kieszeni klasy średniej.

Publikacja: 20.01.2021 21:00

Krzysztof Adam Kowalczyk: Zarobić w Cedyni jak w Warszawie

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński

Trzeba było w 972 r. nie pokonywać margrabiego Hodona – tak sarkastycznie internauci komentowali na Twitterze informację, że Cedynia, położona zaledwie 75 km od Berlina, stolicy najbogatszego kraju Europy, wylądowała na ostatniej pozycji przygotowanej przez GUS listy polskich miast według dochodów mieszkańców. A ściśle rzecz biorąc, według mediany, która dzieli populację na dwie równe grupy (połowa zarabia więcej, połowa mniej) i lepiej mierzy zarobki niż średnia arytmetyczna, zawyżana przez kominy płacowe.

Przeciętny dochód mieszkańca Cedyni to 23 864 zł rocznie, podczas gdy w Warszawie, mieście o najwyższej medianie dochodów w kraju, jest to 55 110 zł (co GUS wyliczył na podstawie PIT pracowników najemnych za 2018 r.). W czołówce zarobków, obok wianuszka satelitów stolicy, widać Bogatynię, Zbąszynek, Lubin, słowem – miasta z dużymi zakładami przemysłowymi.

Z reguły wyższy poziom dochodów idzie w parze z większymi nierównościami mierzonymi wskaźnikiem Giniego, a więc i krytykowanymi wielkimi różnicami społecznymi. Od tego schematu odstają jednak Zbąszynek (mediana dochodu 48 tys. zł) i Nowe Skalmierzyce (41 tys. zł), gdzie Gini, wyliczony przez GUS, jest najniższy w kraju – odpowiednio 0,32 i 0,31. To, co łączy oba miasta, to wielkie, nowoczesne fabryki mebli.

Niestety w innych przypadkach małe zróżnicowanie dochodów idzie na ogół w parze z niskim ich poziomem, a ten jest skutkiem słabego rozwoju gospodarczego. Ceną za przyspieszony rozwój jest wysoki Gini, będący skutkiem szybszego wzrostu płac w nowoczesnych firmach, a w takich miastach jak Warszawa – obecności urzędów centralnych, banków i firm o zasięgu ogólnokrajowym.

Lewicujący ekonomiści radzą, by te kontrasty leczyć za pomocą zmniejszenia tzw. klina podatkowego dla niskich dochodów (dobry pomysł) i podwyższenia na drugim końcu krzywej, czyli sięgnięcia do kieszeni klasy średniej (pomysł fatalny).

Tymczasem nie ma lepszego sposobu likwidacji kontrastów społecznych niż tworzenie dobrze płatnych miejsc pracy dzięki inwestycjom przedsiębiorstw. Recepta na ich przyciąganie nie jest skomplikowana: potrzeba sprzyjającej przedsiębiorczości atmosfery w kraju, stabilnego i przyjaznego obywatelom prawa, dobrej infrastruktury komunikacyjnej (drogowej, kolejowej, lotniczej). Plus dostępu do zasobów nieźle wykształconych kadr, a więc dobrych szkół. Nie bez powodu – jak zauważa GUS – na południu kraju najwyższe dochody są w miastach w pasie wzdłuż autostrady A4.

W przepisie tym jest jeszcze jeden składnik: dobra telekomunikacja. W lockdownie okazało się, że wysoko płatną pracę można wykonywać wszędzie, byle mieć dostęp do szybkiego internetu. Dlatego niższe ceny nieruchomości będą wyciągać z wielkich miast fachowców chcących zamienić 40 mkw. w centrum na dom pod lasem. To trend widoczny już w USA, gdzie młodzi, wykształceni ludzie, nie chcąc przepłacać za byle klitkę w Nowym Jorku, jadą na prowincję w rodzinne strony i odkrywają, że tam ich dolary mają dużo wyższą siłę nabywczą. Świadome tego trendu firmy już badają odległe lokalne rynki pracy. Zdalna praca to potęga. I być może nadzieja dla polskich miasteczek. Kto by nie chciał zarabiać w Cedyni jak w Warszawie?

Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację