W niedzielę wieczorem skończył się na Polach Elizejskich najciekawszy Tour od lat. Gospodarze długo mieli nadzieję, że pierwszy raz od roku 1985 wygra Francuz – Julian Alaphilippe lub Thibaut Pinot. Nic z tego, Alaphilippe nie wytrzymał ataku Bernala na piątkowym alpejskim etapie, a Pinot wycofał się z powodu kontuzji mięśni nogi.
Aż do Alp wydawało się, że będzie to Tour ciekawy, bo niezabetonowany (tego sformułowania najczęściej używały media) przez grupę Sky, która w styczniu stała się własnością najbogatszego Brytyjczyka Jima Ratcliffe'a i jedzie dalej jako Team Ineos.
W piątek okazało się, że jest to także Tour niezwykły. Pierwszy raz organizatorzy musieli przerwać etap, gdyż wysoko w górach, w okolicach sławnej stacji narciarskiej Val d'Isere spadł grad, zeszła błotna lawina i droga stała się nieprzejezdna.
W tej sytuacji dyrektor wyścigu zatrzymał kolarzy i za ostateczną kolejność uznał tę na szczycie Iseran (30 km przed metą pierwotnie planowaną po wspinaczce do Tignes). To właśnie tam Bernal wygrał wyścig, jego ataku nie wytrzymał Alaphilippe (stracił ponad dwie minuty), dlatego też nie słychać pretensji, że pogoda wypaczyła rywalizację, wprost przeciwnie, prawie wszyscy są zgodni, że Kolumbijczyk zasłużył na zwycięstwo.
Kiedy jego kolega z drużyny Ineos i ubiegłoroczny triumfator Geraint Thomas powiedział siedzącemu już w samochodzie Bernalowi, że został liderem i praktycznie wygrał Tour, Kolumbijczyk nie mógł uwierzyć. Wspomniał tylko, że jeszcze na rowerze słyszał podniecone głosy w słuchawce, ale niewiele zrozumiał, bo trzeba mu wszystko przetłumaczyć na hiszpański.