Słoweniec pojechał jak za dawnych lat, bo dziś w peletonie brakuje śmiałków, którzy naciskają na pedały bez kalkulacji. Sobotni etap nie był ani najdłuższy, ani najtrudniejszy na trasie tegorocznego wyścigu, a droga do mety w Grand-Bornand prowadziła zjazdem, ale Pogacar i tak zdecydował się na samotny, 30-kilometrowy atak. Zostawił w tyle wszystkich faworytów, kończąc etap z ponad trzema minutami przewagi nad grupą najlepszych górali.
Francuscy dziennikarze już dzień wcześniej, kiedy w 30-osobową ucieczkę zabrał się lider klasyfikacji generalnej, Holender Mathieu van der Poel, pisali o frapującym scenariuszu tegorocznego wyścigu i kolarstwie totalnym, ale Pogacar zmył efektowne hasła z nagłówków i zdefiniował je na nowo. Niedzielna „L'Equipe" ogłosiła na okładce, że dokonał wyczynu „poza skalą".
– To była prawdziwa demonstracja – zachwycał się szef Cofidisu Cedric Vasseur. – Kiedy mnie mijał, byłem oszołomiony – mówi Francuz Aurelien Paret-Peintre z AG2R Citroen Team. – Gdy usłyszałem w słuchawce, że traci do mnie już tylko 20 sekund, uznałem to za halucynację – dodaje Hiszpan Ion Izagirre (Astana-Premier Tech), który jechał w ucieczce przekonany, że jego przewaga nad grupą faworytów jest bardzo duża.
Słoweniec dał show, choć to szef Ineosu Grenadiers Dave Brailsford obiecywał rock and rolla. Kolarze jego zespołu mieli atakować, ale wystarczyło kilka dni, żeby w grze o czołowe miejsca z ich gwiazdozbioru pozostał jedynie Ekwadorczyk Richard Carapaz.
Kraksy i pierwsze górskie szczyty były dla faworytów tak gęstym sitem, że według niektórych Pogacar dziś nawet nie ma już z kim przegrać. – Czy sam jestem dla siebie największym rywalem? To całkiem możliwe, ale poczekajmy na kolejne dni. Nie zabiłem jeszcze wyścigu, teraz cały świat będzie jechał przeciwko nam. Na razie cieszę się, że wziąłem żółtą koszulkę, a moja drużyna pokazała moc, choć nie brakowało takich, którzy w nią wątpili – mówił Pogacar.