Już pierwsze dwa tygodnie rywalizacji wskazywały, że w tym roku Giro będzie popisem jednego aktora, bo Kolumbijczyk błyszczał – ograł rywali i na szutrowych ścieżkach w Apeninach, gdy na poboczach zaległ śnieg, i podczas znaczonej deszczem wspinaczki pod przełęcz Gaiu.
Przeciwnicy marnieli w jego cieniu, a różnice rosły. Punktem zwrotnym mógł być podjazd pod Sega di Aia, gdzie Bernal został za plecami Portugalczyka Joao Almeidy i Brytyjczyka Simona Yatesa. Obaj wyprzedzili go także dwa dni później, ale Kolumbijczyk miał w klasyfikacji generalnej tak dużą przewagę, że choć cierpiał, to różowej koszulki już nie oddał.
Pierwszy rower w życiu Bernala był żółty – to jakby proroctwo tego, że dzieciak z położonej 2650 m n.p.m. Zipaquiry zostanie pierwszym kolumbijskim zwycięzcą Tour de France. Zrobił to w 2019 jako 22-latek. Wielkiej Pętli po drugiej wojnie światowej nie wygrał nikt tak młody. Kraj oszalał, a dziennik „El Tiempo" przekonywał, że to największy triumf w dziejach kolumbijskiego sportu.
Kolarz Ineos Grenadiers jednak wcale nie wskazał nowego kierunku, jego rodacy odgrywali czołowe role w peletonie już wcześniej. Nairo Quintana dorobił się na dwóch kółkach takiej sławy, że w ojczyźnie musiał chodzić po ulicy z obstawą. Wyścigi wygrywali też Darwin Atapuma, Sergio Henao i Esteban Chaves, a ważną postacią peletonu przez lata był Rigoberto Uran.
Kolumbia rodzi dziś kolarzy tak samo, jak Kenia czy Etiopia długodystansowych biegaczy. Przychodzą na świat na wysokości, więc w górach czują się jak kozice. Miguel Angel Lopez rok temu walczył o podium Tour de France, Martinez wygrał Criterium du Dauphine, a Fernando Gaviria jest jednym z najszybszych w peletonie.