Oude Kwaremont, czyli Stary Kwaremont, to dla kolarskich kibiców miejsce kultowe. Ciągną tam niczym pielgrzymi miłośnicy tej dyscypliny, a podczas wyścigu ustawiają się tłumy.
Na szczycie kończącego ponaddwukilometrowy podjazd legendarnego brukowanego odcinka wyścigu Tour des Flandres organizatorzy umieścili portrety 79 zwycięzców. Niewielkie, kolorowe, nawet gustowne. – To był wielki zaszczyt znaleźć się tutaj, zwłaszcza w tym miejscu, gdzie jazda na rowerze jest mordęgą. Kiedy zobaczyłem swoją podobiznę, przekonałem się naprawdę, że wszedłem do historii – zwierzał się zwycięzca edycji z 2000 roku Andrei Tchmil.
W kolarskiej hierarchii zwycięstwo w Ronde van Vlaanderen uważa się niekiedy za równie prestiżowe jak wygrana w Tour de France lub co najmniej tak ważne jak jazda w żółtej koszulce „Wielkiej Pętli". Trwają spory, czy wyścig zwany z francuska Tour de Flandres dorównuje Paryż – Roubaix. Oba wyścigi są wyjątkowe, na trasie oglądają je tysiące widzów, istniejące od ponad 100 lat brukowane odcinki – tak jak Stary Kwaremont – należą do sportowego dziedzictwa kulturowego. Zwycięzcy słusznie znajdują swoje miejsce w historii kolarstwa.
Od przyszłego roku w Alei Gwiazd na szczycie Kwaremont znajdzie się podobizna Alberto Bettiola. To wielka sensacja. W żadnych poważnych prognozach nikt nie stawiał na Włocha. Ale jak można było typować na zwycięzcę kolarza, który nie wygrał do tej pory żadnego wyścigu zawodowego? Za jeden z największych sukcesów w karierze 25-letni zawodnik mógł uważać trzecie miejsce w klasyfikacji generalnej Tour de Pologne w 2016 roku.
Niedoceniany Bettiol wykorzystał we Flandrii swoją anonimowość. Oderwał się od czołowej grupy na zjeździe z Kwaremont i przez 14 km, przy biernej postawie ścigających go faworytów, niewierzących pewnie w możliwości włoskiego kolarza, samotnie jechał do mety w Oudenaare. – To było najcięższe 14 km w moim życiu – powiedział na mecie Bettiol.