Każdy taki problem, który zahacza o podstawowe wartości, lub też raczej o dobre samopoczucie społeczeństwa, jest niezwykle trudny. Ponieważ jesteśmy społeczeństwem cokolwiek zdemoralizowanym i nadużywającym prawo (lub pozbawionym elementarnych odruchów związanych z przestrzeganiem prawa), każda taka teza podnosi oburzone głosy w obronie gnębionego ludu. Nie jest wielkim paradoksem to, że występujemy jako społeczeństwo po obu stronach barykady – płacimy przecież za lewe zwolnienia z własnej kieszeni.
Idealiści przyjmują, że prawo nie nauczy moralności, bo nasza moralność wynika z bardzo wielu przesłanek, nie tylko z prawa. Ja uważam, że konsekwentnie stosowane prawo prowadzi w dłuższym czasie do zmiany obyczajów i poprawy przyzwoitości ogólnej. Dlatego jestem głębokim zwolennikiem instytucjonalnego uzbrojenia pracodawców w walce z lewymi zwolnieniami. Przy czym definicja lewego zwolnienia może być zupełnie inna w aspekcie medycznym, a inna w aspekcie pracowniczym.
W sensie pracowniczym lewe zwolnienie to po prostu takie, które jest wykorzystywane w celu, który może realizować wyłącznie osoba zdrowa. W sensie medycznym pracownik może oczywiście lekarza oszukać (oczywiście, w świetle przyjętych standardów, zgodnie z którymi subiektywne odczucie choroby czy złego stanu zdrowia jest chorobą). Jeżeli zaś pracownik wykorzystuje zwolnienie tylko do nie-pracowania, a nie do innych celów, to trudno.
Bardzo się cieszę, że orzecznictwo dopuściło względnie powszechne i zdecydowane sięganie przez pracodawcę do wszelkich możliwych sposobów dowodzenia, że zwolnienie było fikcyjne lub zostało wykorzystane sprzecznie z celem, dla którego zostało udzielone. Choć brzmi to trochę upiornie, to w tym przypadku prawo staje się najlepszym narzędziem budowania powszechnej moralności.
Michał Tomczak adwokat, prowadzi kancelarię Tomczak & Partnerzy Spółka Adwokacka