Teoretycznie można te dwa stosunki prawne traktować zupełnie odrębnie. Można np. zastanawiać się nad tym, czy odwołanie z funkcji członka zarządu stanowi wystarczającą przesłankę rozwiązania umowy o pracę.
Niewykluczone jest zatem tworzenie kompletnie fikcyjnych konstrukcji prawnych, co jak wiadomo, stanowi ulubione zajęcie prawników.
Wszystkie te problemy, moim zdaniem, wynikają z wadliwego rozwiązania zasadniczego paradygmatu co do kwestii – jakiego rodzaju pracę w istocie rzeczy wykonuje członek zarządu lub lepiej – zarządca w biznesie.
Pamiętam, że gdy na początku lat 90-tych, po zadeklarowaniu powrotu kapitalizmu w Polsce, z pewnym zaskoczeniem przyjęliśmy odkrycie, iż członek zarządu w ogóle nie musi mieć umowy o pracę, jak nauczał największy znany mi profesor prawa Maurycy Allerhand. Nasze myślenie wtedy było jednak spętane i wielu rzeczy nie rozumieliśmy. Przyjmowaliśmy raczej, że jak ktoś pracuje, to musi mieć umowę o pracę. Później wszelkie ćwiczenia dotyczące statusu członków zarządu były motywowane przede wszystkim podatkowo. Krótko mówiąc – członek zarządu miał dostawać dużo jako osoba z władz spółki, a mało na umowę o pracę. Z tej drugiej podstawy obliczana była składka na ubezpieczenie społeczne, która miała być tak mała, jak tylko się dało.
W owym czasie na użytek własny, czyli potrzeby moich klientów, wywiodłem teorię, którą następnie opisywałem w umowach. Zgodnie z nią funkcja członka zarządu dotyczy jego występowania na zewnątrz, natomiast do wewnątrz, czyli w zarządzaniu spółką, podstawą jest umowa o pracę. Nietrudno zauważyć, że moja genialna teoria niekoniecznie była zgodna z kodeksem handlowym czy później – kodeksem spółek handlowych.