Trudno o to mieć pretensje do kogokolwiek. Istota rzeczy zawiera się w obciążeniach historycznych, jak i w obecnej fazie rozwoju kapitalizmu w Polsce. Z drugiej strony mamy liczne pozory publicznego nagłośnienia i docenienia tej problematyki.
W Polsce Ludowej niby formalnie pracownik był bardzo ważny i należało się o niego troszczyć, stanowił tzw. sól ziemi, ale rzeczywiste konflikty dotyczące traktowania pracowników były nie do uniknięcia. Łącznie powodowało to, że nikt nie chciał wiedzieć, jak jest naprawdę. Nagły powrót kapitalizmu, masowe zwolnienia, likwidacja całych branż – wszystko to zepchnęło pracownika do zupełnej defensywy. Do pewnego stopnia istniała w tym zakresie raczej dwuznaczna zgoda społeczna – nadrabianie zaległości gospodarczych kraju musi opierać się na wyzysku pracownika.
Łagodzenie tego kierunku nie wynikało wcale z lokalnej refleksji na ten temat ani ze zmian na rynku pracy, które postępują niezwykle powoli. Inne standardy rozumienia subtelności ludzkich przeżyć na tle wykonywania pracy w zasadniczym sensie narzuciło ustawodawstwo unijne oraz do niego pochodne. Te zmiany w myśleniu nie powstały więc naturalnie i nie były by tak rzec, w sposób naturalny przetrawione i przeżyte.
Świadectwem powierzchowności rozumienia zjawiska mobbingu jest jego ustawowa definicja, wprowadzona do kodeksu pracy w 2004 r. Jest ona szczytowym osiągnięciem wadliwości określania pojęć prawnych do ich praktycznego użytku.
Innymi słowy – na podstawie definicji mobbingu w kodeksie pracy można odnieść wrażenie, że chodziło raczej o biurokratyczne załatwienie problemu i realizację kierowanych do polskiego ustawodawcy międzynarodowych oczekiwań niż o wyjście naprzeciw realnym procesom zagrażającym zdrowiu psychicznemu pracowników, ich osamotnieniu lub, by użyć tak teoretycznie obciążonego, zaczerpinętego od Karola Marksa określenia – ich alienacji.