O tym, że brak rąk do pracy doskwiera polskim przedsiębiorcom, chyba nie trzeba nikogo przekonywać. Wakaty w budowlance, transporcie czy przemyśle i usługach są liczone w setkach tysięcy. A że inni mają podobne problemy, powstała już nawet międzynarodowa konkurencja w zachęcaniu do pracy. Niemcy i Czesi już szeroko otworzyli drzwi, szczególnie dla specjalistów z wykształceniem. Jeśli nie wystartujemy w tym biegu o względy migrantów, Ukraińcy, którym najbliżej do Polski nie tylko geograficznie, ale także kulturowo, pojadą budować potęgę gospodarczą naszych sąsiadów. Niektórzy, zniechęceni biurokratycznymi ograniczeniami, już wyjechali. Konieczne jest więc określenie naszej polityki migracyjnej. Kogo i jak chcemy zachęcić do osiedlania z rodzinami w Polsce? To nie musi nic kosztować budżetu państwa. Wystarczą ułatwienia administracyjne i dobra wola urzędników. A takiej polityki od 2016 r. Polska nie ma.

Ostatni oficjalny dokument został przyjęty jeszcze za czasów rządów Platformy Obywatelskiej, w dobie ogólnounijnej akcji rozlokowywania imigrantów przypływających na greckie i włoskie plaże. Po dojściu PiS do władzy został szybko wypowiedziany. Jak się później okazało, słusznie, bo nawet Niemcy, pomysłodawcy relokacji, wycofali się z tego pomysłu. Brak polityki migracyjnej powstrzymał napływ do Polski nie tylko imigrantów arabskich, ale choćby Ukraińców. Choć miliony ich co roku przyjeżdżają do Polski, większość ma prawo do pracy przez maksymalnie sześć miesięcy w roku. Wykonują przy tym proste zajęcia, bo nikt nie zainwestuje w przeszkolenie pracownika, który za chwilę i tak będzie musiał wyjechać. Atmosfera prowizorki i tymczasowości nie ułatwia „stabilnego rozwoju", o którym tak chętnie mówi premier Mateusz Morawiecki.

Dotychczasowe pomysły na nową politykę migracyjną Polski trudno zaliczyć do udanych. Dość wspomnieć, że w jednej z ostatnich wersji, przygotowanych na przełomie 2018 i 2019 r., rząd przyjął, że zachęcanie cudzoziemców do osiedlania w Polsce nie załatwi naszych problemów demograficznych. Z doświadczeń państw zachodnich wynika bowiem, że w imigranckich rodzinach najwięcej dzieci rodzi się w pierwszym pokoleniu od osiedlenia. W drugim zaś dzietność dramatycznie spada. Autorzy pomysłu postawili więc na stymulowanie polskiego społeczeństwa pozytywnymi i negatywnymi bodźcami, w zależności od liczby dzieci lub ich braku. Jako żywo przypomina to przepis na funkcjonujące w PRL przez dekady tzw. bykowe, czyli podatek od bezdzietnych kawalerów. Podobny projekt na szczęście obecnie przepadł. Przyjdzie nam więc poczekać kolejne miesiące, jeśli nie lata, na następny pomysł rządu na wsparcie biznesu w sprowadzaniu do Polski tak potrzebnej gospodarce wysoko wykwalifikowanej siły roboczej.

Najlepiej na stałe.