Cudu na rzeką Hudson nie widziano. Do sukcesu Amerykanów wystarczał tylko jeden punkt – jeden wygrany mecz z dwunastu starć singlowych (lub dwa remisy). Prezydent Donald Trump przybył zatem helikopterem w słoneczną niedzielę na pole Liberty National Golf Club, by wręczyć trofeum kapitanowi USA Steve'owi Strickerowi i, odczekawszy do ostatniej piłki, zrobił to, przy wiwatach kilkunastotysięcznej publiczności.
Finałową sesję wygrała jednak 7,5:4,5 drużyna międzynarodowa, odzyskując pewną część dumy straconej po wyraźnych porażkach w grze parami od czwartku do soboty. – Mieliśmy przed sobą dzień wolny od stresów, coś, co się rzadko zdarza w meczach tego typu, może dlatego trudno było o koncentrację – mówił jeden z bohaterów ekipy USA, Phil Mickelson. – Byliśmy w stanie oczekiwania na to, co nieuchronne, czekaliśmy na tę chwilę – tłumaczył się Jordan Spieth.
Decydujący o amerykańskim sukcesie punkt wywalczył Daniel Berger, grał w czwartej parze przeciw Koreańczykowi Si Woo Kimowi. Na 17. dołku miał przewagę wystarczającą, by zakończyć pracę i przyjmować gratulacje od kolegów.
Grano dalej, ale już tylko dla widzów, może o indywidualne przewagi i dobre samopoczucie. 12. Presidents Cup pozostawi jednak sporo w pamięci: przede wszystkim siłę młodego pokolenia amerykańskich golfistów, którą zobaczono już w tegorocznym cyklu PGA Tour.
Spieth, Berger, Thomas mają zaledwie po 24 lata, Brooks Koepka i Patrick Reed po 27, Rickie Fowler 28. Berger został najmłodszym w historii golfistą, który przyczynił się do zdobycia Pucharu Prezydentów. Jeśli zdrowie i forma im dopisze, mogą wygrywać dla USA jeszcze przez dekadę. Są już głosy, że wyrwa po Tigerze Woodsie została zasypana, że tworzy się najlepsza drużyna amerykańska w kronikach golfa, sam Tiger – w Jersey City w roli wicekapitana – chyba się z tym zdaniem zgadza.