Trudno wyobrazić sobie bardziej efektowną oprawę tego sukcesu: pachnące magnoliami, ukwiecone pole Augusta National, pierwszy turniej golfowego Wielkiego Szlema w tym roku i tłumy patronów (jak nazywa się gości zawodów) patrzących tylko tam, gdzie na tle burzowych chmur szedł on: Tiger Woods.
Na ostatnim dołku mógł sobie pozwolić na stratę uderzenia, bo miał wystarczającą przewagę. Wystarczyło, że miał jedno uderzenie mniej od najgroźniejszych rywali: Dustina Johnsona, Xandera Schauffele i Brooksa Koepki.
Gdy decydująca piłka znalazła się w dołku, wszyscy usłyszeli krzyk radości mistrza i zobaczyli Michaela Phelpsa biorącego Woodsa w ramiona. Widzowie też krzyczeli, bo mieli szczęście – zobaczyli powrót Tigera, a właściwie powrót jego legendy.
Od 14 kwietnia każdy kibic golfa zna nowe liczby: piąte zwycięstwo w Masters, 15. tytuł wielkoszlemowy, 81. sukces w turnieju zaliczanym do PGA Tour – największej i najdroższej ligi zawodowej golfa.
Poprzedni turniej Masters wygrał 14 lat temu, poprzedni turniej Wielkiego Szlema prawie 11 lat temu. Po drodze był głośny skandal obyczajowy, rozwód, seria kontuzji, cztery operacje pleców, cztery operacje kolan, miesiące rekonwalescencji, nieudane próby powrotu, życie na środkach przeciwbólowych i zwątpienie w udane przedłużenie kariery, marzenia o normalnym życiu bez bólu.