Korespondencja z Tokio
Zaczęło się od dramatu. Lewandowski - wielokrotny medalista mistrzostw świata oraz Europy, którego wszystkie życiowe ścieżki prowadziły do tych igrzysk - zszedł z bieżni i złapał się za łydkę. Polak podobno już przed igrzyskami czuł ból, ale prześwietlenie nie wykazało niczego poważnego.
Pobiegł na mocnych lekach, dwa razy przez nogę przeszedł mu prąd. Wreszcie ból go zatrzymał, choć sam mówił później, że przy takim tempie mógł podczas biegu czytać książkę. Finał, o którym opowiadał od lat, obejrzy w telewizji. Jeden z najwybitniejszych polskich średniodystansowców już na zawsze zostanie bez olimpijskiego medalu.
Lewandowski to człowiek wierzący. Przeszkody zawsze odbierał jako element planu. Pewnie nie zdobyłby brązowego medalu ostatnich mistrzostw świata, gdyby kiedyś nie zajął dwóch czwartych miejsc, ani nie pobiłby rekordu Polski bez zabranego kilka lat wcześniej przez sędziów medalu.
Teraz próbował oszukać przeznaczanie. Upadł w eliminacjach, ale winny był rywal, więc sędziowie przywrócili go do półfinału. Kolejnego biegu już jednak nie ukończył. - Nie wiem, jakiej próbie poddaje mnie Bóg, ale muszę ją wziąć na klatę. Wierzę, że to wszystko ma jakiś sens. Życie toczy się dalej i mogę jedynie dodać: „A pasterz tylko się uśmiechnął” - oznajmił.