W końcówce moich studiów rozgrywała się pamiętna afera mięsna. Było to niezwykłe przeżycie, dyskutowane wśród nas, studentów. Szczególnie potem, gdy zapadł wyrok kary śmierci na głównego oskarżonego Stanisława Wawrzeckiego. Minęło niewiele czasu i zostałem aplikantem śp. adwokata Krzysztofa Łady-Bieńkowskiego, który był obrońcą Wawrzeckiego.
Kiedy kara przekracza wyobrażalną surowość, to tworzy coś bardzo niedobrego z punktu widzenia władzy: współczucie
Sprawę poznałem dzięki temu wielkiemu adwokatowi i wspaniałemu człowiekowi. Otrzymałem od niego zapis ze stenogramu jego mowy obrończej oraz artykuł wspominkowy „Na śmierć towarzysza”. Były to materiały, które czułem się w obowiązku przekazywać każdemu swojemu aplikantowi, żeby przypomnieć te wydarzenia, przekazać wielkość przemówienia, dramatyzm niezwykły całej sprawy, łącznie z pozbawieniem życia Stanisława Wawrzeckiego. Ta sprawa potem często powracała w rozmaitych wspomnieniach, zawsze z ogromną goryczą jako oczywista, ewidentna plama – nie chciałbym użyć zwrotu: na honorze – na obrazie PRL. I obrazie Gomułki, który, jak twierdził adwokat Bieńkowski, był bezpośrednio odpowiedzialny za śmierć Wawrzeckiego.
Bieńkowski twierdził, że Wawrzecki czuł się bezpieczny, jeśli chodzi o życie, gdyż miał wiedzę o rozmaitych wysokich funkcjonariuszach partyjnych, która stanowiła glejt bezpieczeństwa. Nic bardziej mylnego. Dlatego właśnie, że wiedział – twierdził mecenas Bieńkowski – Gomułka postanowił nie podejmować ryzyka. Obawiał się, że Wawrzecki podczas odbywania kary więzienia mógłby się o coś upominać, szantażować, więc lepiej go było zgładzić i w ten sposób zamknąć problem.
Wtedy, jako student, nie miałem oczywiście dostępu do akt sprawy afery mięsnej. Mogłem ją śledzić wyłącznie w prasie. Nie wierzyliśmy propagandzie. Jeszcze w latach 50., które pamiętam piąte przez dziesiąte, czytało się o wyrokach śmierci wykonywanych na „wrogach ludu”: akowcach, eneszetowcach itd., podczas gdy rodzice przedstawiali nam ich jako wielkich bohaterów. Pamiętam takie wydarzenie z czasów, kiedy byłem w szkole podstawowej. Nauczycielka snuła opowieści i gloryfikowała żołnierzy walczących pod Lenino. Któryś z grona bardziej pyskatych kolegów, do których i ja należałem, wyskoczył w końcu, pytając: „No, dobrze. A co z pilotami nad Anglią? A co z Tobrukiem? A co z Narwikiem? A co z Monte Cassino?” itd. Ona wpadła w panikę. Zażądała przybycia do szkoły rodziców, którym powiedziała: „Proszę państwa, zwróćcie uwagę swoim pociechom, że w klasie są różne dzieci”. Później się zorientowałem, że jeden z kolegów był synem ubeka.