Artykuł początkowo opublikowany w 2016 roku
Śmiertelne ofiary stanu wojennego to najbardziej tragiczny wymiar rozbicia Solidarności. Do tej pory nie wiemy, ile ich tak naprawdę było.
Przez lata punktem odniesienia były ustalenia nadzwyczajnej komisji sejmowej powołanej w sierpniu 1989 r. Na jej czele stanął mało znany wówczas polityk Jan Maria Rokita. Komisja pracowała bez narzędzi pozwalających jej na ściganie sprawców. Prace sabotowali przedstawiciele dawnego reżimu, byli funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa oraz PRL-owscy prokuratorzy i sędziowie. Wszyscy oni mieli w tym interes. Wielokrotnie w postępowaniach sądowych i prokuratorskich chronili sprawców. W dużej mierze to zadecydowało, że chociażby sprawców śmierci Grzegorza Przemyka nie udało się nigdy pociągnąć do odpowiedzialności. Żaden nie znalazł się w więzieniu.
Istnieje problem w jednolitym zdefiniowaniu pojęcia „ofiara stanu wojennego". Oczywiste są przypadki górników z kopalni Wujek czy uczestników demonstracji w Lubinie, do których po prostu strzelano. Można się spierać, na ile były to zgony spowodowane bezpośrednio przez decyzje przedstawicieli władz, a na ile przypadkowe i niezamierzone ofiary pacyfikowania społeczeństwa. Władza komunistyczna ponosi bowiem odpowiedzialność nie tylko za podjęte decyzje, chociażby strzelania do górników z Wujka.
Obciąża ją także powszechne przyzwolenie na brutalność aparatu przymusu. Esbecy i milicjanci w stanie wojennym dostali bowiem zielone światło dla stosowania przemocy i z niego korzystali. Przypadek Przemyka, maturzysty śmiertelnie pobitego na komisariacie, doskonale to obrazuje. Nie dość, że milicjanci bez żadnej przyczyny znęcali się nad młodym chłopakiem, to jeszcze w ich obronie użyto całego aparatu państwowego.