Ojcowie założyciele amerykańskiej Unii pragnęli, żeby wszystkie stany rozwijały się równomiernie, a wzrastający dobrobyt był sprawiedliwie dzielony. Pod koniec XVIII w. nie byli jednak w stanie przewidzieć niezwykle dynamicznego rozwoju nauki i przemysłu. Bogate rolnicze Południe, opierające swoje zdolności produkcyjne głównie na pracy niewolników, przegrywało wyścig cywilizacyjny z coraz szybciej industrializującą się Północą. Pod koniec prezydentury Franklina Pierce'a aż 80 proc. amerykańskich zakładów przemysłowych znajdowało się w stanach północnych. Podobnie było z infrastrukturą transportową. 67 proc. linii kolejowych przebiegało przez stany północne. Kiedy w Nowej Anglii, New Jersey, Nowym Jorku czy Illinois rozwijała się coraz bardziej złożona produkcja przemysłowa, południowcy nadal zajmowali się głównie uprawą bawełny, tytoniu, kukurydzy i trzciny cukrowej, stosując metody niezmienione od ponad 200 lat. Bez niewolników, którzy stanowili blisko połowę ludności, stanom południowym groziła katastrofa gospodarcza i cywilizacyjna.
Chęć utrzymania niewolnictwa nie była więc wynikiem jakiegoś wrodzonego okrucieństwa mieszkańców krainy nazywanej Dixielandem, ale fundamentem ich przetrwania. Nierówności, które narosły między Północą i Południem przez 70 lat istnienia niepodległej Ameryki, musiały ostatecznie doprowadzić do konfliktu. Kongres nie przypominał już zjazdu delegatów stanów, które chcą być razem na dobre i złe, aby uchronić się przed inwazją z zewnątrz. W latach 50. XIX w. był to jeden z najbardziej podzielonych parlamentów świata, gdzie cały czas ścierały się interesy całkowicie odmiennych wizji rozwoju gospodarczego. Aby uchronić rodzimą produkcję, stany północne wymuszały wprowadzanie nowych ceł na towary sprowadzane z Europy. Retorsje w europejskiej polityce handlowej były katastrofalne dla Południa, którego gospodarka opierała się w znacznej części na eksporcie bawełny, tytoniu i trzciny cukrowej na rynki Starego Kontynentu. Podwyższenie ceł na te produkty mogło spowodować, że europejscy importerzy skierowaliby swoje zainteresowanie na rynki Azji i Ameryki Południowej.
Czytaj więcej: Krawiec, który został prezydentem
Jakże często spoglądamy na secesję stanów południowych wyłącznie przez pryzmat niewolnictwa. Tymczasem samo niewolnictwo było ostatnim ogniwem długiego procesu rozpadu Unii. Południowcy nie postrzegali abolicjonizmu jako ruchu opartego na humanitaryzmie i głębokiej trosce o ludzką godność, ale widzieli w nim jedynie pretekst do zniszczenia ich świata. Ameryka miała pecha, że w tym niezwykle dramatycznym momencie historii rządzili nią wyjątkowo mierni prezydenci.
Szkolny awanturnik
James Buchanan urodził się 23 kwietnia 1791 r. w osadzie Cove Cap na południu Pensylwanii. Jego ojciec James Buchanan senior był lokalnym kupcem i farmerem. Biografowie podkreślają, że matka Jamesa – Elizabeth Buchanan z domu Speer – była osobą dobrze wykształconą i chciała, by jej dzieci zdobyły wyższe wykształcenie. Obydwoje rodzice pochodzili z Ulsteru, choć ich przodkowie byli Szkotami. James wychowywał się w trudnych warunkach. Niewielki domek, przypominający bardziej leśną chatkę, musiał pomieścić liczne rodzeństwo przyszłego prezydenta USA. Buchananowie mieli 11 dzieci, a James był drugim z kolei. Spadało więc na niego wiele obowiązków. Warunki życia rodziny poprawiły się w 1799 r., kiedy przeniosła się ona do Mercersburga w Pensylwanii, gdzie ojciec Jamesa założył sklep. Pan Buchanan okazał się na tyle zdolnym kupcem, że wkrótce kupił dość duży dom (który potem został zamieniony na hotel), a osiem lat później mógł posłać syna na studia do Dickinson College w Carlisle. Była to pierwsza uczelnia, która powstała w niepodległej Ameryce. Założył ją Benjamin Rush, którego podpis znajduje się na Deklaracji niepodległości Stanów Zjednoczonych. Młody James Buchanan przeszedł do historii tej uczelni jako niezły rozrabiaka. Władze szkoły tolerowały jego skłonność do bójek tylko dlatego, że doskonale się uczył.