To prawdziwie amerykańska historia – od skromnego krawca z Tennessee do prezydenta Stanów Zjednoczonych. Andrew Johnson był jedynym prezydentem USA, który nigdy nie chodził do szkoły. Z tego powodu nie umiał czytać i pisać aż do 18. roku życia. Jakże często, pisząc o Amerykanach, podkreślałem, że większość ich przywódców wywodziła się z biednych rodzin pogranicza. Jednak w przypadku rodziny Andrew Johnsona nie można nawet mówić o ubóstwie tylko o skrajnej nędzy. Jego ojciec, Jacob Johnson (ur. 1779 r.), był człowiekiem niepiśmiennym i ledwo wiązał koniec z końcem, parając się różnymi zajęciami. Imał się prac sezonowych na roli, był portierem w hotelu lub policjantem. Chociaż był biednym człowiekiem, miał szlachetny charakter, czego dowodzi fakt, że stracił życie podczas próby ratowania tonącego człowieka.
Dzieciństwo naznaczone biedą
Andrew miał zaledwie trzy latka, kiedy w 1812 r. zrozpaczona matka, Mary McDonough Johnson, powiedziała mu o śmierci ojca. Wdowy Johnson nie było stać na posyłanie syna do szkoły. Nie miała też środków na jego utrzymanie. Z tego powodu, kiedy Andrew miał dziesięć lat, został oddany pod opiekę krawca Jamesa J. Shelby'ego, który miał go nauczyć fachu krawieckiego. Pan Shelby trzymał swoich czeladników w żelaznej dyscyplinie. Miał jednak godny uznania zwyczaj, że podczas pracy wykonywanej w ciszy ktoś zawsze czytał na głos książkę lub gazetę. Dzięki temu Andrew Johnson miał okazję dowiedzieć się czegoś o świecie i poznać kilka dzieł literatury światowej. Chłopak zostałby zapewne w warsztacie pana Shelby'ego jeszcze przez długie lata, ale w wieku 16 lat podczas zabawy wybił pewnej kobiecie szybę w oknie. O surowych obyczajach tamtej epoki świadczy fakt, że z obawy przed karą uciekł z Karoliny Północnej aż do miasteczka Laurens w Karolinie Południowej, gdzie jakoś egzystował przez kolejne dwa lata. Dopiero zdesperowany brakiem pracy i środków do życia postanowił powrócić do warsztatu pana Shelby'ego, aby poprosić go o ponowne przyjęcie do grupy czeladników. Shelby zgodził się na powrót Johnsona do pracy, ale pod warunkiem, że chłopak wpłaci depozyt zabezpieczający pracodawcę przed konsekwencjami ponownej ucieczki czeladnika. Niemający grosza przy duszy Johnson musiał poszukać innego zajęcia. Dla ludzi jego pokroju, nieposiadających nic prócz własnych mięśni i ambicji, jedyną nadzieją był rejon pogranicza, który oferował przygodę i szansę na wzbogacenie.
We wrześniu 1826 r. Andrew przekonał matkę do wyjazdu z Karoliny Północnej do „dzikiej" krainy Tennessee. Johnsonowie osiedli w liczącej 700 mieszkańców górskiej osadzie Greenville we wschodniej części stanu Tennessee. 18-letni Andrew otworzył tu własny warsztat krawiecki. Wkrótce poślubił młodszą o dwa lata Elizę McCardle, córkę szkockiego szewca Johna McCardle'a i jego żony Sarah. Eliza nie mogła zaakceptować, że jej mąż jest analfabetą. W każdej wolnej chwili czytała mu książki. Była tak zdesperowana, że wynajęła nawet nauczyciela, który za całkiem sporą opłatą 50 centów dziennie uczył pana Johnsona sztuki czytania i pisania. Szczęśliwie ziarno wiedzy padło na podatny grunt. Wrodzona inteligencja i ciekawość świata sprawiły, że przyszły prezydent USA nie tylko błyskawicznie nauczył się czytać, ale od tej pory zaczął pochłaniać ogromne ilości książek, wśród których szczególnie pasjonowały go przemówienia wybitnych postaci historycznych.
Przede wszystkim jednak Andrew Johnson był krawcem i tylko z tym zawodem wiązał swoją przyszłość. Jego warsztat znajdował się przy głównej ulicy miasta Greenville, dzięki czemu nie narzekał na brak klientów. Zawieszony nad sklepem szyld z napisem „A. Johnson – krawiec" nigdy nie został zdjęty. Dzisiaj stanowi jedną z ciekawostek historycznych tego niewielkiego miasta.
Wiejski Demostenes
Bieda, której Johnson zaznał w młodości, odcisnęła piętno na jego poglądach. Dzisiaj nazwalibyśmy je mieszkanką radykalizmu, socjalizmu z domieszką anarchizmu. Johnson szczerze nienawidził bowiem ludzi bogatych. Mimo że sam w pewnym momencie życia stał się człowiekiem zamożnym i należącym do elity politycznej kraju, demonstracyjne gardził establishmentem i arystokracją. Celowo używam tu pojęcia „arystokracja" w odniesieniu do wielkich amerykańskich rodów plantatorskich. Ich latyfundia były bowiem często większe niż największe majątki arystokracji europejskiej. Ich niewolnicy niczym nie różnili się od feudalnych chłopów z epoki późnego średniowiecza, a pogarda dla życia ludzkiego stawiała ich na równi ze zwyrodnialcami zamieszkującymi europejskie zamki i pałace.