Kwadrans po godz. 11, 14 marca, 1980 roku, na niecały kilometr przed pasem startowym runął na ziemię ił 62 „Mikołaj Kopernik” z 87 osobami na pokładzie. Wszyscy zginęli. Ówczesne władze próbowały lekceważyć ten wypadek i to z wielu powodów. Warszawiacy wiedzieli o nim wyłącznie z komunikatów Polskiej Agencji Prasowej.
Pracowałem wtedy w „Słowie Powszechnym”, którego jeden z dziennikarzy dostał telefon o katastrofie. I około godz. 15 pojechaliśmy wraz z fotoreporterem na miejsce nieszczęścia. Zostawiliśmy samochód w rejonie ulicy Łopuszańskiej i szliśmy opłotkami równolegle do alei Krakowskiej. Przed ulicą Krakowiaków stał kordon ZOMO, a w dali zobaczyłem żołnierzy. Oczywiście przepędzili nas, nie zważając na legitymacje prasowe. Po jakimś czasie dowiedziałem się, że samolot spadł na fort, w którym była jednostka wojskowa; stąd i żandarmeria w tle.
W redakcji powiedziano mi, że w międzyczasie cenzor odradził pisanie własnych materiałów, bo nie będą wydrukowane. Puszczano tylko komunikat PAP.
Samolot wystartował z Nowego Jorku z niemal dwugodzinnym opóźnieniem, spowodowanym złymi warunkami atmosferycznymi. Doleciał do Warszawy bez kłopotu i na 40 sekund przed wylądowaniem wieża kontrolna straciła z nim kontakt. Tak podawały pierwsze komunikaty. Później dowiedzieliśmy się, że czarna skrzynka przestała działać na 26 sekund przed końcem lotu, gdyż przerwane zostało jej zasilanie.
Gdy po roku naprawiałem samochód u znanego gaźnikowca mającego warsztat, o ile pamiętam, w rejonie stacji WKD Raków na trasie dolotu do Okęcia, powiedział mi: „Wie pan, ja widziałem ten samolot, który spadł. Słyszałem dziwną pracę silnika, coś huknęło i pokazał się z tyłu dym. A potem było po wszystkim”.