Bogusław Chrabota: 60 lat temu w Nowej Hucie walczono o krzyż

Rzecz jasna nie było mnie wtedy jeszcze na świecie. Ale legenda tego protestu z roku 1960 była żywa przez długie lata. Zdążyłem się urodzić, przeprowadzić do Nowej Huty, a potem z wypiekami na twarzy słuchać potajemnie opowiadanych relacji o wypadkach sprzed kilkunastu lat.

Aktualizacja: 27.04.2020 13:40 Publikacja: 27.04.2020 13:28

Kościół Arka Pana

Kościół Arka Pana

Foto: Fotorzepa, Bartłosz Siedlik

A była to opowieść zakazana, antyideologiczna, sprzeczna z wymyślonym dla Nowej Huty przez komunistów DNA. Była to opowieść o przypadkowym buncie zrodzonym z prostej potrzeby wiary i przechowanej wbrew władcom Polski Ludowej tradycji.

A wszystko się działo w mieście eksperymentu społecznego przeprowadzonego na niespotykaną wcześniej w Polsce skalę. Ci, którzy go wymyślili, chcieli zbudować miasto po marksistowsku doskonale, przestronne, zaspakajające potrzeby robotnika; miasto równych ludzi. Zaprojektowali więc nowoczesne jak na owe czasy bloki, kina, ośrodki kultury, tereny rekreacyjne, ba, nawet zalew. Dla młodych uciekinierów z podkrakowskich wiosek, dla których je budowano,  miasto miało być spełnieniem snów o szklanych domach. Oczywiście nie znali Żeromskiego, ale z zabłoconych obejść, krytych strzechą chałup, wchodzili do tego nowego świata jak na cywilizacyjne salony; zamiast łapci zakładali na nogi gumofilce, a potem pierwsze skórzane buty. Dostawali przydział na mieszkanie, trafiali do eleganckich domów, mieszkań z kuchnią, zwykle niewielką, ale za to z łazienką! Statkowali się, zakładali rodziny, płodzili kolejne dzieci i nagle z pewnym zdziwieniem konstatowali, że nie ma gdzie dziecka ochrzcić.

Szok, konsternacja. Jak to? Bez chrztu się przecież nie da. To wbrew wszelkiej tradycji. Można było pić, tłuc się na całego, wyklinać, zrywać z ojcem i matką, ale nie ochrzcić dziecka? Zapewne właśnie w takich momentach dostrzegali, że w marksistowskim mieście obecności kościoła nie przewidziano. Czy przyjmowali to za normę? Wydawać by się mogło, że w latach pięćdziesiątych, tuż po grozie stalinizmu, poziom zastraszenia, wykorzeniania ze starej, niesłusznej Polski był tak mocny, że o kościele w Hucie nie sposób było myśleć. A jednak nie. Jeszcze przed październikiem 1956 roku przedstawiono władzy petycję w sprawie budowy w Nowej Hucie kościoła. Nie było jednak o tym mowy.

I trzeba był polskiego października, by dopiero Gomułka, na fali odwilży, zgodził się na stworzenie w Hucie parafii. Powołano więc komitet budowy kościoła, zaczęto zbierać składki, a na miejscu przyszłej świątyni postawiono krzyż.

Jednak „październikowy” klimat szybko się zmienił. Władza wzmocniła kurs. Postanowiono odebrać wiernym działkę przeznaczoną na kościół i zbudować tam szkolę. Ale ludzie się nie zgodzili. I kiedy rankiem 27 kwietnia 1960 roku pod krzyżem na osiedlu Teatralnym pojawili się mający go rozebrać robotnicy, bohaterowie sztandarowej budowy socjalizmu, wypieszczeni przez reżim przodownicy pracy, postanowili krzyża bronić. Na miejscu konfrontacji pojawiły się setki, a potem tysiące ludzi. Szybko pojawiła się milicja i zaczęła rozpędzać tłum. Użyto gazów łzawiących i armatki wodnej. Z jednej strony leciały cegły i kamienie, z drugiej padły strzały. Podpalono lokalną Radę Narodową. Hutę otoczono wojskiem, unieruchomiono tramwaje na linii łączącej dzielnicę z Krakowem. Do późnej nocy trwały rozruchy, a w nocy wyłapywano uczestników zajść.

Do pacyfikacji Nowej Huty użyto siły w liczbie pół tysiąca samych tylko milicjantów. Tyluż aresztowano także uczestników. Przez kolejne dni dochodziło do następnych manifestacji, a potem były już tylko procesy i represje. Skazano ponad dwieście osób. Poszkodowanych po stronie protestujących było około tysiąca, lecz wielu nie zgłosiło się do lekarzy. Wielu obrońców krzyża straciło pracę. A jednak mieszkańcy Nowej Huty nie odpuścili budowy kościoła. Czyżby trauma przełożyła się na determinację? Chyba tak, skoro komunistyczni inżynierowie dusz przegrali na dobre ten mecz już pięć lat później, kiedy władza wyraziła zgodę na budowę świątyni, choć w innym miejscu, niż to, przy którym broniono słynnego krzyża, na terenie dawnej wsi Bieńczyce.

W ten sposób powstała największa w Polsce, ponad stutysięczna parafia, a potem z jej fundamentu zaczął podnosić się legendarny kościół, Arka Pana. Trudno przecenić wagę tej świątyni dla lokalnej społeczności, Krakowa i całej Polski. Była nie tylko Domem Bożym dla tysięcy ludzi, nie tylko dziełem ich rąk i skutkiem ich wieloletniej walki, była przede wszystkim symbolem nietrafnych prognoz, spapranych planów macherów od „nowego” świata. Dowodem ich ideologicznej klęski.

Pamiętam nie tylko dzień konsekracji Arki po dziesięciu latach w maju 1977 roku, z wielką rolą pasterza zgromadzonych, przyszłego papieża – kardynała Karola Wojtyły, ale dużo więcej. Tysiące dzieci przewalających się co dzień przez salki katechetyczne. Zapierające dech w piersiach tłumy wiernych pod otwartym niebem podczas świąt. Ów strzęp świata wolnego słowa, "Tygodnik Powszechny", po który stało się w gigantycznych kolejkach. Cień kaplic, głos dzwonów, konspiracyjne zacisza plebanii. To był żywy kościół. Kościół triumfujący. Dający przestrzeń wolności, której tak brakowało, zwłaszcza po ogłoszeniu stanu wojennego. I pamiętam księży z tamtej epoki. Wielkich duszpasterzy - jak ś.p. ks. Józef Gorzelany. Proboszcz Arki Pana może i był człowiekiem kompromisu, może mniej bojowym, niż inni, ale ludzie Nowej Huty mieli go za przewodnika i opiekuna, aż do śmierci. To oni - Karol Wojtyła i Gorzelany - dali w końcu wiernym to, o co ci ostatni walczyli w roku 1960. Kościół i poczucie zwycięstwa. A potem zaczęła rządzić historia.

A była to opowieść zakazana, antyideologiczna, sprzeczna z wymyślonym dla Nowej Huty przez komunistów DNA. Była to opowieść o przypadkowym buncie zrodzonym z prostej potrzeby wiary i przechowanej wbrew władcom Polski Ludowej tradycji.

A wszystko się działo w mieście eksperymentu społecznego przeprowadzonego na niespotykaną wcześniej w Polsce skalę. Ci, którzy go wymyślili, chcieli zbudować miasto po marksistowsku doskonale, przestronne, zaspakajające potrzeby robotnika; miasto równych ludzi. Zaprojektowali więc nowoczesne jak na owe czasy bloki, kina, ośrodki kultury, tereny rekreacyjne, ba, nawet zalew. Dla młodych uciekinierów z podkrakowskich wiosek, dla których je budowano,  miasto miało być spełnieniem snów o szklanych domach. Oczywiście nie znali Żeromskiego, ale z zabłoconych obejść, krytych strzechą chałup, wchodzili do tego nowego świata jak na cywilizacyjne salony; zamiast łapci zakładali na nogi gumofilce, a potem pierwsze skórzane buty. Dostawali przydział na mieszkanie, trafiali do eleganckich domów, mieszkań z kuchnią, zwykle niewielką, ale za to z łazienką! Statkowali się, zakładali rodziny, płodzili kolejne dzieci i nagle z pewnym zdziwieniem konstatowali, że nie ma gdzie dziecka ochrzcić.

2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Historia
Przemyt i handel, czyli jak Polacy radzili sobie z niedoborami w PRL