"Rzeczpospolita": Dokładnie 20 lat temu, 17 sierpnia 1998 r., prezydent USA Bill Clinton pierwszy raz przyznał, że miał „niewłaściwe stosunki fizyczne” z byłą asystentką Monicą Lewinsky. To był finał tzw. zippergate, czyli afery rozporkowej. A jak się ona zaczęła?
Prof. Zbigniew Lewicki: Afera miała początek kilka lat wcześniej, kiedy powołano specjalnego prokuratora do znalezienia dowodów na nieuczciwość Clintonów w handlu nieruchomościami. Sprawa ciągnęła się miesiącami, a i tak niczego nie znaleziono. I nagle wypłynął skandal z Monicą Lewinsky. Prokurator wezwał prezydenta na przesłuchanie i zadał mu pytanie o to, czy utrzymywał niewłaściwe kontakty z asystentką. Clinton zaprzeczył. Ale Lewinsky to potwierdziła. Na dowód przyniosła słynną niebieską sukienkę, na której były ślady nasienia prezydenta. Dopiero wtedy sprawa stała się poważna i nie chodziło już o stosunki prezydenta z kobietami, ale o krzywoprzysięstwo.
To stało się przyczyną wszczęcia procedury impeachmentu, czyli próby usunięcia Clintona z urzędu.
W jego przypadku to było zupełnie bezsensowne posunięcie ze strony republikanów. Nie mieli przecież nawet połowy głosów, a żeby usunąć prezydenta, potrzeba przynajmniej dwóch trzecich składu Senatu. Zapewne chodziło tylko o skompromitowanie Clintona. I choć nie udało się wykazać, że złamał prawo, to jednak w telewizji komentowano rozmaite szczegóły z jego życia seksualnego.
Jak afera odbiła się na Hillary Clinton?