Z jednej strony, wiadomo już, że mamy pandemię, i że klasyczne force majoure nie zadziała. Z drugiej jednak, biznes – jak natura – nie znosi próżni i jeśli my nie podpiszemy, to pewnie zrobią to inni, zajmując nasze miejsce.
A jeśli podpisywać, to czy negocjować „covidowe" klauzule? W tym kontekście warto zastanowić się, co to znaczy, że okoliczności stanowiące podstawę żądania zmiany treści umowy, wyłączające odpowiedzialność stron, czy prowadzące do wygaśnięcia zobowiązania muszą być im nieznane, niemożliwe do zapobieżenia i niedające się przewidzieć w chwili jej zawarcia. Czy trudności w zapewnieniu dostaw, nakaz zamknięcia produkcji w określonych regionach, czy nowe ograniczenia w swobodzie przepływu ludzi i towarów można przewidzieć?
Czytaj także:
Koronawirus a klauzula rebus sic stantibus: skuteczne remedium czy martwy przepis?
Wydaje się, że byłoby zbytnim uproszczeniem twierdzić, że wyłącznie moment zawarcia umowy „przed" pandemią bądź „po", będzie decydował o tym, czy kontrahent jest uprawniony do powołania się na nadzwyczajny charakter okoliczności, czy też nie. Administracyjne i prawne ograniczenia w prowadzeniu działalności gospodarczej zmieniają się zbyt dynamicznie, aby poprzestać na takim uproszczeniu. Gdy Irlandia zamyka się włącznie z wewnętrzną działalnością produkcyjną, Wuhan (i tamtejsze zakłady) właśnie wraca do gry. Ma to znaczenie zwłaszcza w tych umowach, których wykonanie zależy od dostaw podzespołów lub surowców z innych regionów. Czy taką sytuację można rozsądnie przewidzieć? Raczej nie. Niemniej, nie powiedzieć teraz nic w umowie, to ryzykować spór w przyszłości.