Ten film, który od piątku wchodzi do kin, nie ma precyzyjnego scenariusza. Niewiele wiemy o jego bohaterach. Kobieta była kiedyś nauczycielką, teraz jest bezrobotna. Dlaczego straciła pracę? Jest też bezdomna. Została eksmitowana ze swojego mieszkania. Zżarł ją kredyt? Ktoś przejął kamienicę i podniósł czynsz tak, że nie dała rady go płacić?
Ona i jej syn Mareczek nie mają się gdzie podziać. Chłopak studiuje prawo, dorabia w zakładzie samochodowym, ma dziewczynę, której ojciec pozwala mu nocować w swoim garażu. Kobieta szuka miejsca w noclegowniach, w schronisku prowadzonym przez siostry zakonne, w squacie. Nie jest jej łatwo, bo przyplątał się do niej kundelek, a wszędzie obowiązuje zakaz przyjmowania zwierząt.
Tyle o nich wiadomo. Ze strzępów rozmów wynika jeszcze, że bohaterka pochodzi z warszawskiej rodziny o powstańczych tradycjach. Że miała rentę, a syn dostawał stypendium. I że komornik wszedł na jej konto. Dużo tu znaków zapytania. Dlaczego bezdomna inteligentka tak łatwo godzi się na zepchnięcie na margines? Dlaczego przyjmuje los z tak spokojną rezygnacją? Skąd bierze się jej życiowa bierność? I dlaczego wtedy, gdy syn stara się jej pomóc, nie próbuje mu wyjść naprzeciw?
Fabularna opowieść się rwie, ale to, co raziłoby u innych reżyserów, u Andrzeja Jakimowskiego nie przeszkadza. „Pewnego razu w listopadzie" nie jest bardzo odległe od stylistyki jego poprzednich filmów: „Zmruż oczy", „Sztuczki", „Imagine". To obraz realistyczny, a jednocześnie mający pewien rodzaj magii. Tyle że tym razem Jakimowski opowiada przede wszystkim o Polsce.
Realizm uderza widza jak obuchem. Reżyser pokazuje nieprzyjazny, bezwzględny świat. W dawnym domu kobiety dochodzi do następnych eksmisji. Bohaterowie obijają się o bezduszną biurokrację. O urzędniczkę, która okazuje poczucie wyższości. O policjantów wykorzystujących swoją władzę i siłę. Nawet o zakonnice, które prowadzą schronisko dla kobiet, ale nie wiedząc, czym jest miłość, nie są w stanie zrezygnować z rygorystycznych wymogów regulaminu.