Szkoda spóźnić się na ten film. Nolan już w „Mrocznym rycerzu" dowodził, że przyswoił lekcję Hitchcocka i zaczyna od trzęsienia ziemi, by potem trząść tylko mocniej. Otwierająca sekwencja „Teneta" to wypisz wymaluj atak na teatr w moskiewskiej Dubrovce z 2002 r.
Terroryści zajmują budynek, do akcji wkraczają służby specjalne i rozpoczyna się szturm. Ale jednego z antyterrorystów obchodzi tylko torba w szatni z tajnym ładunkiem. Jego misja się nie powiedzie, obudzi się na torowisku, a ruski zbir torturuje go, wyrywając mu zęby.
Kadr w tej scenie jest symetryczny. Bohater grany przez Johna Davida Washingtona (36-letni syn Denzela Washingtona), siedzi pośrodku, a po jego dwóch stronach suną pociągi. Z tym że jeden jedzie do przodu, drugi do tyłu.
Takich odwróconych obrazów jest więcej, skoro to opowieść o podróżach na osi czasu. Ale u Nolana nie może być zwyczajnie. Jego bohaterowie nie przenoszą się w czasie, oni idą pod jego prąd ze wszystkimi tego konsekwencjami. Wystrzelone kule cofają się do lufy, samochody skręcają w odwrotnych kierunkach, a ptaki latają do tyłu.
Obok nowego Bonda „Tenet" był najbardziej oczekiwanym blockbusterem 2020 roku obliczonym na krociowe zyski. Kosztownym w produkcji (205 mln dol., nie licząc promocji i marketingu), ale wyjątkowo pozostającym dziełem autorskim, na którego scenariusz i montaż (film trwa aż 150 minut) nie mieli wpływu ludzie z wielkiego studia, tylko sam reżyser. Takie prawo mają wybrani – twórcy genialni, wizjonerzy; w tym przypadku te określenia to nie przesada.