Rz: Operator, autor zdjęć m.in. do „Życia Jezusa" Dumonta, dwa razy staje za kamerą jako reżyser. Za pierwszym razem robi film o ludobójstwie w Rwandzie, za drugim – o tragedii Syrii.
Philippe Van Leeuw: Nie miałbym powodu zamieniać się w reżysera po to, żeby zrobić film o kochankach kłócących się w luksusowym paryskim mieszkaniu. Można o tym opowiedzieć inteligentnie, śmiesznie, czasem nawet głęboko, ale mnie to nie interesuje. Próbuję obserwować ludzi, którzy muszą zmierzyć się z sytuacjami ekstremalnymi.
Dlatego powstał „Dzień, w którym Bóg odszedł"?
Pisałem różne scenariusze od ponad 20 lat, ale kiedy skończyłem tekst o ludobójstwie w Rwandzie, zrozumiałem, że nie mogę go oddać nikomu innemu. Że sam muszę stawić czoła temu tematowi. Potem miałem jeszcze kilka projektów, dla których nie mogłem znaleźć finansowania. Jednego bardzo żałuję. To był portret mordercy z Rwandy. Odwiedzałem go w więzieniu, zgodził się rozmawiać. Opowiadał o zbrodniach, jakich dokonał. Myślę, że mógł powstać wstrząsający dokument o czasach, w których do głosu dochodzi ślepa nienawiść.
Skąd wziął się pomysł na „W czterech ścianach życia"? Czytałam, że nigdy nie był pan w Syrii.