Bardzo ciekawe okazały się spotkania z kobietami pracującymi w korporacjach. Wysłuchiwałam ich historii, a każda była inna. Bycie kobietą w męskim świecie nie stanowiło dla większości moich rozmówczyń problemu, choć prawdą jest, że niektóre z nich musiały stawić czoła seksizmowi i nieufności. To były często menedżerki, które doskonale sprawdzały się na kierowniczych stanowiskach w korporacjach. Tu klisza kobiety sukcesu w jakiś sposób się potwierdzała: one były piekielnie sumienne i skłonne do poświęceń, a praca była ich pasją. Ale była też druga strona tego zjawiska. Cena, jaką płaci się za taką postawę. Bohaterka mojego filmu, Ines, zagubiła się wśród tych ról, jakie sobie narzuciła i jakie z powodzeniem gra. Przestała być sobą. Dopiero przyjazd ojca, którego początkowo traktuje jak intruza, każe jej spojrzeć w lustro.
Ale „Toni Erdmann" to film nie tylko o relacjach ojca i córki. Również o dwóch generacjach mających zupełnie inny stosunek do świata, do życia.
W Niemczech ta różnica jest pewnie jeszcze bardziej widoczna niż w krajach o innej historii. Bo u nas zawsze dużą rolę odgrywała polityka. Rodzice Winfreda należeli do generacji, której ojcowie dali się porwać ideologii narodowego socjalizmu. Zdecydowanie odcinali się więc od nazizmu, przeszli przez okres rewolucji hippisowskiej i własne dzieci próbowali wychowywać w poszanowaniu tolerancji i pokoju. Właśnie owocem takiego wychowania jest Winfred, który podobny system wartości przekazał córce. Jego córka Inez też przyswoiła sobie ten system wartości, ale wpadła w inną ideologię, narzucaną przez mechanizmy korporacyjne.
Dlaczego pani bohaterka pracuje w filii niemieckiej korporacji w Rumunii?
Fascynuje mnie rumuńskie kino. Chyba dlatego tak ciągnęło mnie do Bukaresztu. Pomagał mi tam przyjaciel Corneliu Porumboiu.
Rumunia z „Toniego Erdmanna" nie przypomina tej z filmów Mungiu, Netzera, Serbana, Puiu czy Porumboiu.