Lech Majewski znów idzie swoją własną drogą – wizjonera, intelektualisty, artysty. W „Dolinie...” przeplatają się trzy wątki. Bohaterami pierwszego z nich są Indianie Navaho, którzy żyją w zgodzie z naturą, na tytułowej pustyni w stanie Utah, dwa tysiące metrów nad poziomem morza. Cierpią nędzę, ale mają swoją godność, wiarę w duchy bogów i szacunek dla przeszłości, z której czerpią mądrość. Ten rozprażony kawałek ziemi jest ich miejscem na Ziemi, którego nie chcą oddać. Drugi wątek to historia najbogatszego człowieka świata, który przeżył wielką tragedię, gdy stracił żonę i dziecko. Teraz próbuje znaleźć kopię ukochanej kobiety. Chce też odkupić od Indian Dolinę Bogów, bo wie, że znajdują się tam olbrzymie złoża uranu. I jest wreszcie narrator filmu – pracujący w agencji reklamowej pisarz, zatrudniony przez multimiliardera. Facet, który dla pieniędzy wyrzekł się tego, co dla niego było najważniejsze – własnej twórczości. Wszyscy mają tu swoje tajemnice, wszyscy niosą w sobie niespełnienia i niepokoje.

„Dolina Bogów” porywa obrazami. Żarem pustyni, przeładowanym bogactwem zamku multimiliardera, gdzie stoi nawet kopia barokowej, rzymskiej fontanny di Trevi. A dodatkowym bonusem dla widzów jest obsada: ciekawe kreacje stworzyli John Malkovich jako bogacz Wes Tauros i Josh Hartnett jako pisarz John Ecas.

Malowane przez Lecha Majewskiego światy składają się z mitów, wyobrażeń, namiętności. Prowokują do przemyśleń na temat zderzenia współczesnych wartości i tych dawnych, które gdzieś po drodze zgubiliśmy, na temat naszych lęków, przemijania, prawdy i fałszu rzeczywistości, w jakiej żyjemy. Wolności, a może raczej ucieczki od wolności. Ale też na temat najprostszych, uniwersalnych uczuć: szczęścia, miłości, rozpaczy. W końcu to one łączą Indian Navaho, bogacza pozbawionego celu w życiu, pisarza na skraju załamania. I nas wszystkich.