O wchodzącym wreszcie na nasze ekrany, a nagrodzonym w Cannes filmie napisano tyle, że niemal wszyscy znają zręby opowiedzianej w nim historii. Stosunkowo łatwo zresztą streścić dzieje związku uczuciowego Zuli i Wiktora, znacznie wszakże istotniejszy jest sposób, w jaki przedstawił go Paweł Pawlikowski.
„Zimna wojna” to właściwie film muzyczny. Na tle obecnych starań większości polskich kompozytorów, którzy zamienili się w producentów banalnych dźwięków, czego nie zmienią próby nobilitowania ich działalności na rozmaitych festiwalach i koncertach, Pawlikowski udowodnił, że w filmowej narracji muzyka może pełnić rolę równoznaczną, a czasem wręcz ważniejszą niż dialog. I że poprzez nią można opowiedzieć nie tylko o miłości, ale też o polityce.
Od folkloru do przeboju
Film zaczyna się sekwencją dokumentalistów etnografów wędrujących po wschodnich rubieżach, by nagrywać ludowe pieśni. Słuchamy ich w wersji autentycznej, nieskażonej, tak jak zostały przekazane z pokolenia na pokolenia.
Gdy powstał zespół Mazurek, ten sam folklor zabrzmiał inaczej. Został poddany obróbce nie tylko artystycznej, ale też politycznej, bo nowa władza chce sztuki dla mas. Co jednak było prawdziwsze – przyśpiewka przypomniana przez starego wieśniaka w podartej jesionce czy oberek opoczyński, tańczony przez piękne dziewczęta i chłopców w efektownych strojach?
Tak oto muzyka oddaje pozory autentyczności życia w tamtej epoce. Zula doda jeszcze przebój „Serce” z radzieckiego filmu „Świat się śmieje” zaśpiewany przez nią na egzaminie do zespołu, bo wie, że dzięki takiemu wyborowi może zostać lepiej oceniona od innych. A Wiktor improwizuje w samotności standard Gershwina, będący wyrazem tęsknot, których nie wolno wypowiedzieć głośno.