Ten film powala. Porywa. Na ekranie wyskoki chudy chłopak, który napisał kiedyś: „Podchodzą mię wolne numery...” Starszy pan, który patrzy z rozczuleniem przez okno i ulice Warszawy nazywa „swoim matecznikiem”. Człowiek, który wyznał: „Ech, życie, kocham cię, kocham cię, kocham cię nad życie”. Fantastyczny artysta, który jak mało kto czuł własny kraj. Ale też tłumaczył Brela, Wysockiego, składał hołd Hemarowi.
„Piosenka to jest taki drobny twór, który może sprowokować do myślenia — przyznawał.
„To był mój własny wynalazek – piosenka publicystyczna” - mówi w filmie. Pisał małe, rymowane reportaże, które potem śpiewał ochrypniętym głosem. Chodził po ulicach, jeździł tramwajami, słuchał rozmów. Kiedyś podsłuchał, jak facet opowiadał komuś jakąś historię, dodając co jakiś czas: „Pan mnie wyczuwa?”
Młynarski wyczuwał. Stał się bardem tamtego czasu. Pokazywał w piosenkach ludzi prostych, ale robił to z wielką czułością. A miał przecież swoje inteligenckie zaplecze, talent, kulturę najwyższej klasy. Niebywałą wrażliwość. Z czasem też coraz więcej goryczy. W jego tekstach odbijał się PRL. Opisywał ten świat, tęskniąc za wolnością, zadając pytania, przypominając o sile, która w narodzie tkwiła. Choć przecież nikt wtedy nie przypuszczał, że kiedyś się ten ustrój się skończy. Potem przyglądał się zmianom. „Czemu ta wolność taka trudna?” — pytał.
Kiedy napisał „Róbmy swoje” zauważył, że na jego piosenkę powoływali się: Jaruzelski i Wałęsa. Dopisał suplement, że jeśli dwóch mówi to, to wcale nie to samo znaczy. Zostawił setki piosenek. Tych reportaży, ale też poetyckich wyznań. Zostawił też mnóstwo wspomnień w ludziach. W swoich dzieciach, dla których nie był ojcem łatwym, ale przecież jednocześnie niezwykłym – takim, jakiego mogą docenić po latach, już jako dorośli. W przyjaciołach, współpracownikach, muzykach, aktorach. Ale też w zwykłych słuchaczach, którzy go nie znali, ale przecież myśleli często jego myślami, powtarzali: „Róbmy swoje” czy „Jeszcze w zielone gramy”...