To film pełen nostalgii i poezji, a jednocześnie bolesny. Opowieść o świecie, który przeminął, o współistnieniu wielokulturowej społeczności, ale też o tragicznej historii XX wieku, a wreszcie o ludzkiej naturze. O strachu. I o wolności.

Przedwojenny Śląsk. Jedna kamienica, samotna i osobna jak ten kawałek ziemi. Na parterze Urząd Pocztowy z kulawym urzędnikiem. Strome schody. Za każdymi drzwiami inny, odmienny świat. Ślązak z żoną i dwojgiem dzieci, człowiek prosty, a przecież genialny matematyk-samouk. Kostyczna Niemka wychowująca syna chorej psychicznie siostry. Chłopca, którego pochodzenie jest skrywaną, rodzinną tajemnicą, zwłaszcza, że wuj dziecka idzie za nazistowską ideologią. Za innymi drzwiami - Polak hodujący orchidee. I wreszcie niepokojąca, piękna kobieta – Żydówka Róża, w której kochają się wszyscy mężczyźni. Chętnie zresztą rozdająca im swoje wdzięki. Rudowłosa, pociągająca. Sprawia, że każdy z jej gości – kimkolwiek by nie był - czuje się lepszy, wyjątkowy. „Jestem szczęściem świata” — powie o sobie Róża. Dzięki niej film Rosy jest też hołdem złożonym kobiecości.

Jednak nad tym światem wisi już wojna. Jest lato 1939 roku. Za chwilę ta harmonijna układanka zostanie skazana na zagładę. Druga część filmu będzie już toczyć się po wojnie. W kamienicy zabraknie Róży. Kobieta, która była „szczęściem świata” przegrywa z brutalną ideologią i nienawiścią. Ale też ze strachem. Bo nikt w kamienicy nie wyciągnął do niej ręki.
Rosa pokazuje wojnę bez scen wojennych i Holocaust bez obrazów z Auschwitz i getta. Ogromne wrażenie robią drzwi mieszkań, które zamykają się przed zaszczutą Różą. I jej dojmujący brak w kamienicy odbudowującej swoje życie po wojnie. Rosa przestrzega, że nasze niegodziwości, nasz brak odwagi – zostaną w nas.

„Szczęście świata” wciąga w niepowtarzalny klimat. Dzięki zdjęciom Marcina Koszałki. Dzięki muzyce Janusza Wojtarowicza i Motion Trio. Dzięki zespołowi aktorskiemu, w którym nie ma słabych punktów, a kolejną, zupełnie inną twarz pokazuje Agata Kulesza. Przede wszystkim jednak dzięki filmowej Róży – Karolinie Gruszce. Bez niej ten film byłby inny. Może w ogóle by go nie było. Gruszka tworzy postać zmysłową, urzekającą, tajemniczą, a jednocześnie inteligentną i tragiczną. Hojnie obdarza widzów pięknem. Tym zewnętrznym i tym wewnętrznym. Ma to coś, co tak trudno nazwać i zdefiniować. Prawdziwą osobowość? Łatwo uwierzyć, że może być „szczęściem świata”. Także dla niej trzeba ten film zobaczyć koniecznie.