Pozornie opowiada o pewnej kamienicy na Śląsku zamieszkałej przez grupkę bardzo charakterystycznych postaci. Autor pokazuje dziesiątki opowieści i anegdotek w żaden sposób nie związanych ze sobą, lub łączących się tylko pozornie, przez postać Róży głównej bohaterki, żydowskiej „damy lekkich obyczajów”. Porusza mnóstwo problemów, tych bardziej przyziemnych i tych egzystencjalnych. Mówi też równocześnie o Holokauście i o seksualnych fascynacjach. Jest zarazem moralitetem (dość prostym), jak i dziełem niosącym niemoralne przesłanie.

Fabuła tego filmu jest nieważna. Wyjazd warszawskiego dziennikarza na Śląsk w poszukiwaniu autora popularnego bedekera to tylko pretekst dla sportretowania kamienicznej społeczności. Reżyser tę panoramę rysuje w tempie nader powolnym, i w barwach mało wyrazistych, pastelowych. Nie sądzę, aby współczesny młody widz, wychowany na Quentinie Tarantino, był w stanie znieść to przez dwie godziny nawet w najwygodniejszym kinowym fotelu.

"Szczęście świata” jest dla widzów, jak to się kiedyś mówiło – „bardziej wyrobionych”. To znaczy dla widzów cierpliwych, gotowych na wypatrywanie filmowych i literackich tropów. Ci, którzy na sali kinowej wytrwają do końca i odczytają choćby część nawiązań, będą  wynagrodzeni. Poczują klimaty latynoskiego realizmu magicznego, zobaczą sceny jak u Federica Felliniego, zaobserwują jak z połączenia nimfomanki Joe z filmu Larsa von Triersa oraz Holly Golightly ze „Śniadania u Tiffany’ego” powstaje wyuzdana Żydówka Róża – z której uroków korzystać chcą wszyscy, ale gdy nadchodzi czas próby, niemal nikt nie chce jej udzielić pomocy.

Tyle w tym filmie, jak, widać niezbyt skomplikowanego, moralitetu. A niemoralność? Otóż w oczach twórcy tego filmu „szczęściem świata” (który na naszych oczach, wraz z nadejściem nazizmu i komunizmu przemija) są owe erotyczne pokusy, które swoim sąsiadom oferuje Róża. Symbolem spokojnego świata międzywojennej szczęśliwości stają się seksualne pragnienia kilku mężczyzn. A to przesłanie tyle niemoralne, co nazbyt uproszczone.