Oglądając ten obraz człowiek się uśmiecha. A jednocześnie nie myśli, że ktoś postanowił sobie zakpić z jego inteligencji, jak to czasem bywało w przypadku polskich komedii romantycznych.
Telewizyjny showman w restauracji dostrzega śliczną, samotną dziewczynę. Domyśla się: to nieudana randka z Internetu. Dosiada się do stolika i dostaje kosza. Ale całą historię wykorzystuje w swoim hitowym programie, w dość wulgarny sposób eksploatującym relacje męsko-damskie. I proponuje dziewczynie układ: Ania ma chodzić na randki umówione na portalu „Planeta singli”, a on jej doświadczenia będzie wykorzystywał w programach. W zamian wstawi fortepian do szkoły, w której dziewczyna uczy muzyki. To początek filmu. Dalej jest gra z uczuciami i ambicjami. Prowadzona z humorem i smakiem.
Scenariusz „Planety singli” powstawał długo i był wielokrotnie poprawiany: ostatecznie podpisało go ośmiu autorów. Powstał tekst, który połączył polską tradycję, także tę romantyczną płynącą choćby z zamyśleń przy piosence śpiewanej przez Marka Grechutę „Tyle było dni...” z nowoczesnością – tabletami, Internetem i telewizyjną – popkulturową i showmeńską.
Autorzy wykorzystali klisze kina popularnego. To w gruncie rzeczy kolejna opowieść o królewiczu i skromnej dziewczynie, tocząca się Warszawie przypominającej Manhattan. Ale twórcy filmu zrobili to świadomie, z przymrużeniem oka, dodając na końcu napis: „Wszystkie nieruchomości zostały przez bohaterów odziedziczone po przodkach”.
„Planeta singli” jest wyreżyserowana błyskotliwie i ze smakiem przez Mitję Okorna i świetnie zagrana przez Macieja Stuhra, który nie raz już udowodnił, że doskonale sprawdza się w każdym repertuarze i śliczną, delikatną Agnieszkę Więdłochę, która swojej bohaterce dała kruchość, ale też siłę.