Jak z lekarza zrobić znachora

Pacjent z kamicą nerkową u lekarza. Lekarz zamiast go badać... wyjmuje szklaną kulę i zaczyna się w nią uważnie wpatrywać. Albo dopija kawę i z fusów wróży diagnozę.

Publikacja: 17.11.2019 20:00

Jak z lekarza zrobić znachora

Foto: Adobe Stock

Gdy coś takiego komuś się przytrafi, nie powinien okazywać zdziwienia. To naturalna konsekwencja „nowatorskiego" wynagradzania specjalistów medycznych. Polega ono na tym, że zarobek lekarza oraz zlecane przez niego badania są finansowane z jednej i tej samej puli. Rozumiecie już, o co chodzi? Albo większa pensja, albo więcej badań...

Organizacje lekarskie alarmują: takie umowy są coraz częściej proponowane polskim medykom. Kwota kontraktu wydaje się pokaźna. Tkwi w tym jednak haczyk. Wynagrodzenie lekarza jest jedynie procentem wartości kontraktu, pomniejszonej o koszty zleconych przez niego badań. Jeśli więc do lekarza trafi wielu pacjentów wymagających skomplikowanej, drogiej diagnostyki, może on nawet dołożyć do interesu. Gdyby jednak postanowił wyjść na swoje, to zamiast kosztownych analiz pozostałoby mu stosować metodę głębokiego patrzenia w oczy lub fusy po kawie, jeśli ją pija.

Wydawałoby się, że takie kontrakty to wymysł szatana albo kompletnego szaleńca. Nie podpisuje się ich jednak krwią, jak diabelskie cyrografy. Czyli to ziemski wynalazek. Nie stoją za nimi również ludzie niespełna rozumu. Przeciwnie. To dyrektorzy lecznic, którym NFZ nie zapewnia właściwego finansowania. Chwytają się oni każdego sposobu, by uszczknąć gdzieś trochę pieniędzy.

Sięgnęli więc po model kontraktów zawieranych dotychczas z grupami lekarzy. Umowy te ustalają kwoty, z których finansowane są zarówno pensje, jak i badania. Grupa zapewnia jednak właściwą skalę i osiągnięcie przewidywalnej średniej kosztów. W przypadku zaś umowy indywidualnej jeden pacjent ze skomplikowanym schorzeniem może rozwalić cały kontrakt! Co ma zrobić wówczas lekarz na widok takiego chorego? Uciec? Schować się w szafie?

To są skutki ciągłego udawania, że pieniędzy na leczenie nie brakuje. Owszem, brakuje. Ale zamiast zwiększania ich puli pojawiają się takie „chore" kontrakty. Lub rodzą się inne kuriozalne pomysły... zmniejszenia liczby chorych. Serio!

W Warszawie władze samorządowe zaproponowały za pieniądze miasta program badań profilaktycznych dla seniorów. Zwróciły się do rządowej Agencji Oceny Technologii Medycznych i Taryfikacji o jego ocenę. Była negatywna! Dlaczego? Bo wykryto by zbyt wiele przypadków wymagających leczenia. Oto fragment tej oceny: „powyższe działania mogą wręcz skutkować nadwykrywalnością poszczególnych jednostek chorobowych, co może przyczyniać się do pogłębienia trudności w dostępie do świadczeń NFZ (zwiększenie kolejek do specjalistów) oraz negatywnie wpływać na pacjenta, powodując niepokój i dyskomfort związany z fałszywie pozytywnym wynikiem badań...".

Czyli nie ma znaczenia, że ileś osób przy tej okazji dowiedziałoby się o problemach zdrowotnych. Najważniejsze to nie wykrywać żadnych chorób, żeby nie płacić za leczenie! Kolejki do lekarzy znikają, koszty badań zerowe, wszyscy umierają zdrowiuteńcy.

Jeśli istnieje piekło, to powinien w nim być specjalny kocioł dla urzędników, którzy taki plan mają w głowach. Zapewniam ich, że choćby nie wiem jak długo omijali lekarzy, nie gwarantuje im to nieśmiertelności. A kocioł będzie na nich czekał. Bo im się należy.

Gdy coś takiego komuś się przytrafi, nie powinien okazywać zdziwienia. To naturalna konsekwencja „nowatorskiego" wynagradzania specjalistów medycznych. Polega ono na tym, że zarobek lekarza oraz zlecane przez niego badania są finansowane z jednej i tej samej puli. Rozumiecie już, o co chodzi? Albo większa pensja, albo więcej badań...

Organizacje lekarskie alarmują: takie umowy są coraz częściej proponowane polskim medykom. Kwota kontraktu wydaje się pokaźna. Tkwi w tym jednak haczyk. Wynagrodzenie lekarza jest jedynie procentem wartości kontraktu, pomniejszonej o koszty zleconych przez niego badań. Jeśli więc do lekarza trafi wielu pacjentów wymagających skomplikowanej, drogiej diagnostyki, może on nawet dołożyć do interesu. Gdyby jednak postanowił wyjść na swoje, to zamiast kosztownych analiz pozostałoby mu stosować metodę głębokiego patrzenia w oczy lub fusy po kawie, jeśli ją pija.

2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację