Gdy coś takiego komuś się przytrafi, nie powinien okazywać zdziwienia. To naturalna konsekwencja „nowatorskiego" wynagradzania specjalistów medycznych. Polega ono na tym, że zarobek lekarza oraz zlecane przez niego badania są finansowane z jednej i tej samej puli. Rozumiecie już, o co chodzi? Albo większa pensja, albo więcej badań...
Organizacje lekarskie alarmują: takie umowy są coraz częściej proponowane polskim medykom. Kwota kontraktu wydaje się pokaźna. Tkwi w tym jednak haczyk. Wynagrodzenie lekarza jest jedynie procentem wartości kontraktu, pomniejszonej o koszty zleconych przez niego badań. Jeśli więc do lekarza trafi wielu pacjentów wymagających skomplikowanej, drogiej diagnostyki, może on nawet dołożyć do interesu. Gdyby jednak postanowił wyjść na swoje, to zamiast kosztownych analiz pozostałoby mu stosować metodę głębokiego patrzenia w oczy lub fusy po kawie, jeśli ją pija.
Wydawałoby się, że takie kontrakty to wymysł szatana albo kompletnego szaleńca. Nie podpisuje się ich jednak krwią, jak diabelskie cyrografy. Czyli to ziemski wynalazek. Nie stoją za nimi również ludzie niespełna rozumu. Przeciwnie. To dyrektorzy lecznic, którym NFZ nie zapewnia właściwego finansowania. Chwytają się oni każdego sposobu, by uszczknąć gdzieś trochę pieniędzy.
Sięgnęli więc po model kontraktów zawieranych dotychczas z grupami lekarzy. Umowy te ustalają kwoty, z których finansowane są zarówno pensje, jak i badania. Grupa zapewnia jednak właściwą skalę i osiągnięcie przewidywalnej średniej kosztów. W przypadku zaś umowy indywidualnej jeden pacjent ze skomplikowanym schorzeniem może rozwalić cały kontrakt! Co ma zrobić wówczas lekarz na widok takiego chorego? Uciec? Schować się w szafie?
To są skutki ciągłego udawania, że pieniędzy na leczenie nie brakuje. Owszem, brakuje. Ale zamiast zwiększania ich puli pojawiają się takie „chore" kontrakty. Lub rodzą się inne kuriozalne pomysły... zmniejszenia liczby chorych. Serio!