Te rozważania mają jeden słaby punkt. Otóż jeśli rzeczywiście chodziłoby wyłącznie o monitorowanie użytkowników, to wymienione serwisy nie starałyby się cenzurować zamieszczanych w nich treści i blokować niepoprawnych politycznie kont. Bo cóż to za służby specjalne, które pozbawiają się na własne życzenie dostępu do podejrzanego? Tymczasem każdy, kto korzysta z mediów społecznościowych, co i rusz dowiaduje się, że administratorzy zablokowali tego to a tego, bo zamieścił na swoim profilu nacjonalistyczne lub faszystowskie treści.

Problem w tym, że definicja faszyzmu obejmuje dziś na Zachodzie niemal wszystko, co nie odpowiada lewicowo-liberalnej wrażliwości. Za faszystę może zostać uznany ktoś, kto demonstruje przywiązanie do religii katolickiej czy do własnego narodu. Dyskusji nie ma, bo dyskutuj tu z robotem skanującym zawartość twojego profilu i wyszukującym w nim zaprogramowanych wcześniej w jego pamięci niepoprawnych słów.

W Chinach takie roboty nie są niczym nowym. Od wielu lat skanują każdego wysłanego esemesa czy e-maila w poszukiwaniu takich słów, jak „demokracja" czy „Tiananmen". Tyle że Chiny nie są przez nikogo uważane za wzór wolności i demokracji.

Dziś te chińskie obyczaje zagościły w rzekomo otwartym społeczeństwie zachodnim. Nic dziwnego, skoro światem wirtualnym trzęsie dziś lewicowo-liberalny matrix. A w matrixie, jak wiadomo, demokracji spodziewać się nie należy.