Problemem – jak to w życiu, ale i w dyplomacji bywa – jest kontekst tej wizyty. Jeśli działa biblijna zasada: „dla czystego wszystko jest czyste", to w dyplomacji nie ma problemu. Podanie ręki nikomu nie szkodzi, ważne tylko, by w takich razach szczerze, ale spokojnie i z szacunkiem powiedzieć, jaka jest nasza opinia o sytuacji wewnętrznej w Turcji. Gdyby europejska polityka Polski była w 100 proc. klarowna, spotkania naszych władz z Erdoganem nie budziłyby sensacji. Problem polega wyłącznie na tym, że wiele działań rządu wzbudziło wątpliwości co do proeuropejskiej postawy Polski. Złożyły się na to samodzielne akcje polityczne ministrów, z najsłynniejszą białowieską na czele, ale też sposób prowadzenia politycznych sporów z Komisją Europejską. Gdyby nie to, nie pojawiłyby się wokół tej wizyty żadne kontrowersje. Więcej, Polska mogłaby w przyszłości pretendować do roli moderatora unijno-tureckich napięć. A tak? Działa medialna sklejka: Polska – Węgry – Turcja jako państwa o słabnącej demokracji. Taka zbitka wróży dla nas źle, ale w polityce liczy się przede wszystkim percepcja.

Oczywiście, że prezydent RP miał rację, podkreślając, że Polska jest za wejściem Turcji do Unii. Jest też jasne, że wszyscy rozumieli, iż była to z jego strony czysta kurtuazja. Dzisiaj ani Turcja do Unii się już nie wybiera, ani UE nie otwiera jej drzwi.

Okazało się jednak przy okazji, że Polska chce jak najbardziej muzułmanów w Unii, i to wielu, często bardzo zradykalizowanych, bo to charakteryzuje dzisiejsza politykę turecką – ale to uwaga na polski rynek wewnętrzny. Najważniejszy jednak wniosek z wizyty prezydenta Erdogana jest następujący: jak najszybciej poprawić relacje z instytucjami Unii. To lekarstwo jest jak balsam kapucyński – leczy wszystkie dolegliwości.