Jedynie na płaszczyźnie trywialnej, ale jakże polskiej martyrologii jest to opowieść o zdradzieckim ciosie w plecy. Bo naprawdę jest to straszna lekcja politycznego osamotnienia i jego konsekwencji, jakiej historia udzieliła nam z właściwą sobie brutalnością i jakiej przerobić nie potrafimy, a od wniosków z niej wciąż uciekamy.

Po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku byliśmy od początku skazani na tragedię. Z jednej strony dyszące chęcią odwetu Niemcy, z drugiej Rosja, z bolszewicką wersją snu o „trzecim Rzymie". Potencjalni sojusznicy daleko, a ich interes w popieraniu nas – niewielki. Po kolejnej odsłonie odzyskanej niepodległości w 1989 roku – nareszcie jakaś szansa. Rosja wciąż w malignie utraconej potęgi, a za zachodnią granicą – przyjazna Europa. Nasze pojednanie z Niemcami jest równie ważne, jak ich wcześniejsze pojednanie z Francją i równie mocno powinniśmy go strzec. Oba historyczne zwroty są filarem Unii Europejskiej, bez nich kontynent znów zamieni się w kłębowisko wojennych żądz.

A tymczasem co robimy? Odmawiamy solidarności Europie, chociaż kiedy byliśmy w potrzebie, ona była z nami solidarna. Niszcząc niezależność sądów i czyniąc z mediów publicznych propagandową tubę, zaprzeczamy podstawowym wartościom demokracji, na jakich ufundowana jest Unia. Od Brukseli chętnie bierzemy dotacje, ale dla obecnie rządzących pozostaje ona „eurokołchozem" bezpodstawnie ingerującym w nasze sprawy. A do tego igrzyska głupoty politycznej, czyli awantura wokół reparacji od Niemiec. Trudno znaleźć poręczniejsze narzędzie do podważenia historycznego pojednania.

Skoro więc tylu chętnych do igrania z ogniem, proponuję coś innego: zażądajmy reparacji od Szwecji! W stosunku do ówczesnej liczby ludności nasze straty w wyniku „potopu" były większe niż w ostatniej wojnie. Nie zrobi się od tego mądrzej, ale za to przynajmniej bezpieczniej.