Człowiek, który w przeszłości umiał popisać się błyskotliwością i charyzmą, teraz wydaje się ospały, arogancki i agresywny. Najciekawsze jest jednak to, że pomimo wszystkich swoich lapsusów i pokazów ignorancji Trzaskowski nadal ma ogromne szanse na wygraną.

To mógłby być już materiał do poważnych badań, podobnych do tych, które nad małomiasteczkowymi wyborcami PiS przeprowadził i opisał w swojej pracy „Nowy autorytaryzm" Maciej Gdula. Warszawa jest bowiem swoistą odwrotnością „Miastka" z tej książki. Kandydat radykalnego anty-PiS-u może powiedzieć i zrobić prawie wszystko, a i tak będzie się cieszył wielkim poparciem. Podobnie jest też w innych dużych miastach.

Czy to także nie jest pewne wypaczenie idei demokracji? Czy o wyborze nie decyduje tu anomia, stereotypy, klientelizm i czysto klasowa pogarda? Wątpię jednak, aby ktoś śmiał naukowymi narzędziami porównywać światłych mieszczuchów do „pisowskiego ludu". Przeczyłoby to zasadzie sformułowanej przez Pierre'a Bourdieu, zgodnie z którą intelektualne elity zazdrośnie strzegą swojej władzy symbolicznej. Władzy, która jasno określa, kto może być badaczem, a kto tylko królikiem doświadczalnym.

Problem jest jednak szerszy. Na całym świecie w polityce wielkich miast widać zjawiska niepokojące. Łączy ona ideologicznie zacietrzewienie polityki krajowej (jednak bez jej transparentności) z klientelizmem polityki prowincjonalnej (ale bez jej solidaryzmu). Metropolie stają się więc arenami rosnącej politycznej brutalności, z terroryzmem włącznie. Rosną też społeczne podziały, w skrajnych przypadkach na fawele i zamknięte osiedla. Przy tym na tle obu Ameryk czy Europy Zachodniej polskie miasta nie wypadają aż tak źle. Urbanizacja jednak wszędzie szybko postępuje, a wraz z nią pojawiają się analogiczne problemy. Niedługo światem mogą rządzić sami Trzaskowscy.

Autor jest politologiem z Uczelni Łazarskiego i Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego