Oceny efektów życia i śmierci reformy emerytalnej są zaburzone faktem, że przygniatająca większość Polaków najwyraźniej do dziś nie rozumie, jakie były jej cele. Wprowadzono ją, by dostosować system emerytalny do zmian demograficznych: w starym systemie, zbierającym składki od pracowników i wypłacających z nich świadczenia, niemożliwe stało się utrzymanie takiej relacji emerytur do płac, jaką ludzie uznają za normalną. Budżet musiałby co roku coraz więcej dokładać, aż w końcu by zbankrutował. To właśnie określiło podstawowe cele reformy. Po pierwsze, zlikwidować gwarancje państwa co do wysokości emerytur, a tym samym znieść konieczność rujnujących budżet dopłat. Po drugie, uświadomić ludziom, że ich emerytury zależą tylko od składek, i skłonić ich do dłuższej pracy oraz dodatkowych, dobrowolnych oszczędności. Po trzecie, ujawnić wysokość długu publicznego wynikającego z zobowiązań emerytalnych, zmuszając już dziś polityków do redukcji deficytu budżetowego. No i po czwarte, odłożyć choć część środków z prywatyzacji na pokrycie przyszłej luki w systemie emerytalnym.
Ludzie zrozumieli jednak sens reformy w sposób całkiem opaczny, wręcz absurdalnie niewłaściwy – a w tym niewłaściwym osądzie zostali utwierdzeni przez słynne „karaibskie" reklamy OFE. Zrozumieli, że reforma oznacza wzrost emerytur i ich „prywatyzację", czyli pełną niezależność od polityków. Ponieważ przez długi czas nikt nie wyprowadzał ich z błędu, cała rzecz musiała się źle skończyć.
Śmierć przyszła na raty. Najpierw pojawiły się bolesne skaleczenia: wyłączenie z reformy dużych grup zawodowych (służb mundurowych, górników), przejedzenie części dochodów z prywatyzacji. Pierwszą z ciężkich ran było jednak to, że ujawnienie zobowiązań emerytalnych wcale nie spowodowało oszczędności budżetowych, ale – po prostu – wzrost zadłużenia. Konsekwencją tego stała się decyzja o ponownym ukryciu części długu, by nie złamać konstytucyjnych zasad maksymalnego poziomu długu publicznego. Kolejną raną było wprowadzenie zasady dobrowolności uczestnictwa w OFE. Potem przyszło obniżenie wieku emerytalnego – a więc jednoznaczna rządowa deklaracja, że nie ma problemu spadku świadczeń. A ostateczny, śmiertelny cios zadaje obecna decyzja przekazania pieniędzy na IKE (lub ZUS) i zużycia zgromadzonych rezerw na bieżące wydatki (np. emeryturę+).
Problem w tym, że ludzie nadal nie rozumieją, co się dzieje. Ponieważ sądzili, że składki są „prywatnymi oszczędnościami" (i że to jest właśnie główna korzyść z reformy), z przyjemnością przyjmują retorykę rządu na temat obecnej „faktycznej prywatyzacji". Ponieważ nie przyjmują do wiadomości faktu dramatycznego spadku przyszłych emerytur, nie przeszkadza im obecne przehulanie wszelkich rezerw na cięższe czasy. I nadal nie mają zamiaru więcej oszczędzać ani dłużej pracować, bo przecież problemu nie ma.
I w ten sposób reforma umarła, nie spełniając żadnego ze swych rzeczywistych celów. Requiescat in pace.