Dlaczego uwielbiamy mówić o irlandzkim cudzie, o greckiej katastrofie, o koreańskim (południowo- lub północno-) modelu rozwoju? Dlaczego nie czerpiemy inspiracji i nauki z własnej historii, z której powinniśmy być tak dumni?
Jeśli nasz naród naprawdę ma wstać z kolan, również lekcje dotyczące rozwoju gospodarczego trzeba oprzeć na własnych doświadczeniach.
Ot, weźmy taką historię Edwarda Gierka i jego strategii rozwoju kraju.
Był rok 1970, wszystko wyglądało tak pięknie. Po odsunięciu od władzy starego, apodyktycznego i bardzo tępego Gomułki nastały całkiem inne czasy (które pewnie nie od rzeczy byłoby nazwać ówczesną dobrą zmianą). Według nowej strategii gospodarczej w centrum zainteresowania miały się znaleźć potrzeby zwykłego człowieka, a zadaniem państwa było to, by ludzie jak najszybciej i jak najbardziej to odczuli. Choć swoboda wprowadzania zmian była ograniczona przez obcą stolicę (wtedy Moskwę), szybko powstały wspaniałe plany rozwoju. Dzięki szybkiemu wzrostowi płac Polacy mieli dostać do ręki pieniądze. A dzięki wielkim inwestycjom Polska miała dokonać skokowej modernizacji, doganiając w szybkim tempie najbardziej rozwinięte kraje świata. Państwowe firmy, za pożyczone z kapitalistycznych banków pieniądze, miały dokonać cudu. Na drogi miał wyjechać milion nowych aut (nie elektrycznych, ale rzeczywiście nieco przypominających samochodziki na baterie fiatów 126p). Liczne prace budowlane miały zmienić Wisłę w wodną autostradę. A planowane pół miliona nowych mieszkań rocznie miało rozwiązać podstawowy problem Polaków – brak dachu nad głową.
Plany były piękne, a ich oprawa jeszcze lepsza. W państwowej telewizji (innej wtedy nie było) rozpoczęło się radosne raportowanie sukcesów w ich realizacji. Dzięki mądrości przywódcy wszystko rosło jak na drożdżach, kraj rósł w siłę, a ludziom żyło się dostatniej.