W dodatku wykazał nieumiejętność posługiwania się obowiązującym w tym gronie językiem angielskim. A potem zjechał do dna, prezentując w Warszawie idiotyczną mapę dotyczącą smogu. Na szczęście do najbliższego walnego zgromadzenia udziałowców firmy o nazwie Polska zostało półtora roku, więc może akcjonariusze zapomną.

Ale jeszcze inne chmury zbierają się nad głową naszego premiera. Dokument żargonowo określany jako „plan Morawieckiego", a reklamowany jako program przekształcenia Polski w kraj innowacji i szybkiego rozwoju, jest znany od czasu objęcia władzy przez PiS, choć został zaakceptowany przez rząd dopiero z początkiem ub. roku. Otóż do tej chwili nie uczyniono nic konkretnego, co pozwalałoby mieć nadzieję, iż w jakiejkolwiek dziedzinie Polska dołączy do światowej czołówki. Owszem, zrobiono wiele dla implementacji (modne słowo w sferach korporacyjnych) zasady BMW (bierni, mierni, wierni), obsadzając państwowe przedsiębiorstwa uległymi Misiewiczami. Teraz już wiadomo, do czego ma służyć zwiększenie roli państwa i rozmaite „repolonizacje". Bo efektywności i innowacjom na pewno nie.

O stanie naszego przygotowania niech świadczy obietnica, że wkrótce po polskich drogach jeździć będzie milion samochodów elektrycznych. Pod względem ich liczby nie tylko wleczemy się w ogonie Europy, ale też gdyby jakimś cudem się zjawiły, zarówno elektrownie, jak sieć energetyczna w całym kraju padłyby z przeciążenia po pierwszej próbie ich naładowania. Za to kwitnie – jak w bankowej korporacji – „inżynieria finansowa" polegająca na mnożeniu nieistniejących pieniędzy. Przykładem jest przygotowywana reforma emerytur. Pracownicze plany kapitałowe będą kupować obligacje Skarbu Państwa, co sprowadza się do przymusowego pożyczania pieniędzy od obywateli. Chwilowo ratuje nas dobra koniunktura w globalnej gospodarce. Gdy jednak osłabnie, rachunek zapłacą emeryci.