O mało co nie wylał swojej ulubionej zupy rybnej, dokładnie takiej, przy jakiej gen. Mattis przekonał go, by wobec terrorystów nie stosować podtapiania, lecz częstować ich papierosami. „Jeśli coś się stanie, miejcie pretensje do sądów"– zaćwierkał złowrogo. Prawniczyna zepsuł efekt pierwszego dekretu, który nowy prezydent USA podpisał tak, jak lubi: przy kamerach i z asystą licznych dygnitarzy. Dekret był taki, jaki lubią ludzie: żadnych przyjezdnych muzułmanów przynajmniej przez trzy miesiące. Na nic się zdały protesty w sieci, zdjęcia dzieci, które były już w drodze do USA na operację. Sondaże niebawem pokazały, że prezydent ma poparcie w narodzie.

Sędzia Robart 4 lutego wstrzymał obowiązywanie dekretu i poinformował o tym Departament Stanu. Nie chodził do mediów komentować inteligencji ministrów. Po prostu powiedział „nie". 11 lutego Sąd Apelacyjny w San Francisco podtrzymał zastrzeżenia Robarta. Sędziowie nominowani zarówno przez republikanów, jak i demokratów na 29 stronach uzasadnienia pokazywali, dlaczego ich zdaniem decyzje Trumpa godzą w zasady konstytucyjne Stanów Zjednoczonych.

Prezydent nie pozostawił sprawy bez komentarza: „To my ostatecznie wygramy" – powiedział. Można sobie tylko wyobrazić, ilu doradców starało mu się wytłumaczyć, że nie da się tych „pozbawionych społecznego mandatu" sędziów ominąć, ile sztuczek trzeba było zastosować, by adwokat wytłumaczył, że nie da się sądów rozwiązać. Tak więc w marcu trzeba było zrobić minę zwycięzcy do nowego dekretu, który wyłącza liczne kategorie imigrantów spod drakońskiego prawa – teraz sędziowie, choćby sami prowadzili schroniska dla imigrantów, dekretu łatwo nie podważą. Tak w trudnych czasach sprawdza się kultura prawna za oceanem. Demokracja może już nie będzie liberalna, lecz bezprzymiotnikowa, ale prawo pozostanie prawem. A polityk i tak zawsze może powiedzieć, że jego jest na wierzchu.