– To najlepsza reprezentacja, w jakiej grałem – przekonuje jeden z weteranów zespołu Leonardo Bonucci. Można mu wierzyć, bo przez ostatnią dekadę zanotował ponad sto meczów w kadrze i był na wszystkich dużych turniejach, w których brała udział Italia, w tym na polsko-ukraińskim Euro, gdzie dotarła do finału.
To był ostatni sukces Włochów, choć finałową porażkę 0:4 z Hiszpanią woleliby wymazać z pamięci. Potem były już tylko większe lub mniejsze smutki, zakończone katastrofą, jaką był przegrany baraż ze Szwecją i brak awansu na mundial w Rosji.
Mało kto oczekiwał więc cudów, gdy reprezentację w 2018 roku przejmował Roberto Mancini. Wygrane w wielkim stylu eliminacje Euro (komplet zwycięstw, 37 strzelonych goli i tylko cztery stracone) wlały w kibiców optymizm, ale fakt, że Włosi za rywali mieli Finlandię, Grecję czy Bośnię i Hercegowinę kazał studzić nastroje. Pierwszym poważnym testem miał być dopiero turniej finałowy.
Włosi od października nie stracili bramki, na Euro wygrali wszystkie trzy mecze w grupie. Takiego startu nie miała dotąd żadna drużyna. Co jednak ważniejsze, nie skupiają się na obronie wyniku, grają przyjemnie dla oka, nawet gdy nie muszą już atakować, catenaccio jest już odległym wspomnieniem. Są niepokonani od 30 spotkań, poprzednio taka passa zdarzyła się im przed drugą wojną światową, za kadencji Vittorio Pozzo – selekcjonera, który poprowadził Italię do dwóch tytułów mistrza świata (1934, 1938) i olimpijskiego złota na igrzyskach w Berlinie (1936).
– Miło dorównać takiej legendzie, ale ja jeszcze niczego nie osiągnąłem – broni się przed porównaniami Mancini. To prawda, weryfikacją jego pracy będą dopiero mecze z silniejszymi przeciwnikami (w grupie rywalizowali z Turcją, Szwajcarią i Walią), ale już dziś widać, że zbudował zespół, w którym trudno znaleźć słabe punkty, nietracący na jakości, gdy do gry wchodzą rezerwowi.