Korespondencja z Frankfurtu
Od kiedy Adam Nawałka objął stanowisko selekcjonera, można odnieść wrażenie, że jest człowiekiem w czepku urodzonym. Jakąkolwiek decyzję by podjął, wychodzi na jego. A przecież w kraju, w którym mieszka 40 milionów selekcjonerów i każdy ma swoją koncepcję drużyny narodowej, trudno trwać przy autorskich pomysłach.
Nawałka od początku upierał się przy ustawieniu z dwoma napastnikami, chociaż przeróżnej maści eksperci twierdzili, że to samobójstwo. Selekcjoner jednak wiedział, że mając Roberta Lewandowskiego i Arkadiusza Milika, działałby na niekorzyść zespołu, skazując jednego z nich na ławkę rezerwowych.
Zanim eliminacje się rozpoczęły, Milik był w Ajaksie niezbyt często grającym zmiennikiem. Jednak selekcjoner, który na niego postawił jeszcze w Górniku Zabrze, powoływał go i wystawiał do składu.
Gdy na pierwsze zgrupowanie zaprosił też Sebastiana Milę, wielu pukało się w czoło i zastanawiało, po co reprezentacji taki piłkarz. Dziś każdy kibic obudzony w środku nocy z najgłębszego snu potrafiłby wyrecytować nazwiska strzelców obu goli dla reprezentacji w październikowym meczu z Niemcami: Milik i Mila.
Zaufanie prezesa
Odkryć i pomysłów Nawałki, które w meczach o punkty zdały egzamin, było więcej: Krzysztof Mączyński (gol ze Szkocją), Artur Jędrzejczyk ustawiony jako lewy obrońca, eksperyment z lewoskrzydłowym Maciejem Rybusem, powołanie Sławomira Peszki (gol z Irlandią).
Wiele wskazuje na to, że w dzisiejszym spotkaniu z Niemcami Nawałka będzie chciał wcielić w życie swój kolejny plan. Zestawić drużynę 4-3-3 z trzema środkowymi pomocnikami – Grzegorzem Krychowiakiem, którego pozycja jest niepodważalna, Mączyńskim i Tomaszem Jodłowcem.