Wypaleni i niedocenieni. Jak trudno być nauczycielem

Aleksandrze po 15 latach bycia nauczycielem brakuje stania przy tablicy i uczenia języka polskiego. Ale teraz wreszcie zarabia lepiej. Agnieszka kilkanaście lat w zawodzie przypłaciła atakami paniki i długotrwałą terapią. Wojciech po czterech latach nie zamierza rezygnować. Zostaje w szkole, bo lubi pracę z dziećmi.

Aktualizacja: 08.04.2019 12:07 Publikacja: 08.04.2019 00:01

Wypaleni i niedocenieni. Jak trudno być nauczycielem

Foto: archiwum prywatne

Nie ma wielu nauczycieli, którzy wrócili do zawodu po tym, jak zmienili pracę. Takich, którzy uwielbiają uczyć mimo niskich pensji i ślęczenia w weekendy nad sprawdzianami. Zapał, miłość do przedmiotu i zaangażowanie po pewnym czasie się wyczerpują. Ci, którym brakuje pracy z dziećmi, często wybierają podobną, ale na własnych warunkach.

Uczniowie zamiast laboratorium

Joanna do pracy w szkole wróciła po krótkim okresie prowadzenia własnej działalności gospodarczej. Do momentu likwidacji gimnazjów pracowała w zespole szkół (podstawowej i gimnazjum) w małej miejscowości w województwie śląskim.

Teraz spędza przy tablicy 24 godziny tygodniowo. Oprócz tego jest wychowawcą klasy i opiekuje się szkolnym samorządem. Po 12 latach w zawodzie, będąc nauczycielem dyplomowanym (na szczycie zawodowej drabiny), zarabia 3500 zł na rękę, uwzględniając dodatki – za nauczanie na wsi, motywacyjny i za wychowawstwo. Dla wielu absolwentów uczelni wyższych brzmi to atrakcyjnie, ale zdobycie tej pozycji trwało.

Joanna najpierw studiowała biologię laboratoryjną, ale stwierdziła, że ciągnie ją do pracy z dziećmi. Dlatego w trakcie magisterium zaczęła przygotowanie pedagogiczne. Biolog wówczas nie mógł uczyć w szkole przyrody (osobno skończyła studia uprawniające do nauczania tego przedmiotu). Następnie studiowała podyplomowo chemię, a po ogłoszeniu reformy edukacji zapisała się na podyplomowe studia z geografii. Dodatkowe wpisy w CV były potrzebne do tego, żeby uzupełnić etat.

Nauczycielką nie była tylko przez chwilę. – W 2010 r. z powodu przeprowadzki z partnerem do innej miejscowości podjęłam decyzję, że odchodzę ze szkoły i założyłam własną działalność. Zadecydowały o tym dramatycznie niska pensja w szkole, brak perspektywy pracy na pełny etat oraz chęć rozwijania własnej pasji – filatelistyki – opowiada.

Przygotowywała kolekcje znaczków na sprzedaż. Zarabiała nieźle, ale brakowało jej kontaktu z dziećmi. Po roku wróciła do szkoły i została w niej do dziś. – Utrzymywałam kontakt z koleżanką, która zastąpiła mnie na stanowisku. Im dłużej rozmawiałyśmy, tym bardziej jej zazdrościłam, że to ona pracuje z moimi dziećmi, a nie ja. A ponieważ nie była do tej pracy przekonana, stwierdziłam, że wracam – mówi. Jeszcze przez rok po powrocie prowadziła firmę, ale z czasem godzenie obu zadań było zbyt wyczerpujące. W tym roku pożegna ostatni rocznik wygaszanego gimnazjum.

Sprzeciwia się reformie edukacji. Przewiduje, że w przyszłym roku będzie uczyła w dwóch szkołach podstawowych, w sąsiednich miejscowościach. – Będzie to obciążające dla mnie i ze szkodą dla dzieci, ale muszę zadbać o domowe finanse. Dam sobie radę, bo te miejscowości są położone blisko siebie – tłumaczy.

Jej przywiązanie do zawodu jest wyjątkowe. Wielu moich rozmówców rezygnowało z pracy w szkole, znajdując lepiej płatną pracę z dziećmi poza systemem powszechnego szkolnictwa. Niektórzy odchodzili jeszcze przed reformą, inni zniechęceni jej konsekwencjami. Prowadzą zajęcia w szkole specjalnej albo prywatne terapie. Mają poczucie, że robią coś wartościowego i docenianego. Niektórzy podkreślają, że z ich głowy spada wypełnianie dokumentów, zebrania, napięcie w kontaktach z rodzicami.

Aleksandra Tręda była polonistką, przepracowała 15 lat w zawodzie, na prawie wszystkich poziomach edukacji oprócz klas 1–3. Kilka lat temu przeprowadziła się do mniejszej miejscowości. Jak mówi, jako osobie spoza lokalnego środowiska trudniej było jej znaleźć pracę. Przez rok uczyła na zastępstwo w małej wiejskiej szkole, ale po roku nie zaoferowano jej większej liczby godzin.

Teraz prowadzi terapię EEG Biofeedback, polegającą na świadomym sterowaniu czynnościami mózgu oraz arteterapię (czyli terapię z elementami sztuki). Chociaż mogła wybrać ośrodki rehabilitacji dla dorosłych (bliżej jej miejsca zamieszkania), dojeżdża 60 km w jedną stronę do szkoły specjalnej. Uczy metod koncentracji i wyciszenia u dzieci z zespołem Aspergera, autyzmem i zespołem Downa. Podkreśla, że brakuje jej stania przy tablicy i uczenia języka polskiego. Ale zarabia dobrze, prowadząc zajęcia i własny gabinet terapeutyczny.

Prywatną terapię prowadzi też Jacek Suliga. Zdecydował się na nią po 13 latach pracy w łódzkim gimnazjum z oddziałami specjalnymi. Był pedagogiem wspomagającym dzieci ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi. Zaznacza, że miał więcej czasu dla siebie niż koledzy, którzy przynosili do domu sprawdziany. Odpowiedzialność jednak była duża: Jacek pomagał zrozumieć uczniom treść lekcji.

– Do wytłumaczenia ułamków używałem np. klocków Lego. Żeby doskonalić umiejętności czytania ze zrozumieniem, uczniowie grali w gry planszowe. Współpracy uczyli się, budując wieże z papieru. A grafomotorykę (umiejętność pisania i rysowania – red.) ćwiczyli z wykorzystaniem robotów edukacyjnych – mówi. Zaczynał, dostając ok. 1500 zł na rękę. Po 13 latach, jako nauczyciel mianowany, zarabiał 2250 zł, a w gimnazjum 2500 zł. – Otrzymałem odprawę i od września 2018 r. rozpocząłem pracę w szkole podstawowej. Wytrzymałem cztery miesiące – wspomina.

Bo, jak mówi, trudności wcale nie przysparzali uczniowie. – Dużo łatwiej było mi porozumieć się z rodzicami starszych dzieci, którzy akceptowali moje metody nauczania. Nie uczę w sposób zagłaskujący na śmierć. Staram się od dzieci ze specjalnymi potrzebami wymagać. A o te młodsze rodzice bardziej się bali – wyjaśnia. Teraz ma poczucie niezależności i wyższą pensję. Co miesiąc nieco inną, ale skończyły się uciążliwe dla Jacka akademie, zebrania, rady pedagogiczne i szkoleniowe.

Do szkoły podstawowej wracać nie chce. Jeszcze ucząc w gimnazjum, założył stowarzyszenie edukacyjne. Uczy dzieci w przedszkolach i szkołach podstawowych programowania, zainwestował w zakup robotów. Za te dodatkowe lekcje płacą rodzice, a placówki w całej Polsce są zainteresowane ofertą. Jacek szacuje, że w ciągu jednego dobrego dnia zarabia więcej niż przez miesiąc w szkole, z której odszedł. – Wiedziałem, na co się piszę, idąc do tego zawodu. Wolę działać, niż narzekać – kwituje.

Żeby się wypalić, trzeba zapłonąć

Nauczyciel, który odchodzi, zostawia też za sobą poczucie odpowiedzialności za nieprzewidziane sytuacje na przerwach, wyjazdach, wyjściach ze szkoły. A za ich konsekwencje może odpowiadać karnie – np. za pozostawienie ucznia na wycieczce bez opieki i oddalenie się z resztą grupy (z art. 160 k.k). – Dziecko wejdzie na czerwonym świetle na pasy? Winny nauczyciel. Pobiją się w szkole – gdzie był nauczyciel, pobiją się poza szkołą – co zrobił nauczyciel? Obrażają się w internecie – co zrobiła szkoła? – ironizuje Jacek.

A odpowiedzialność ponosi się nie tylko za bezpieczeństwo ucznia, ale także za kształtowanie młodego człowieka. To dlatego przy okazji protestu nauczycieli jak bumerang wraca słowo „misja". Dla Krzysztofa była bardzo ważna, nadal ma kontakt z byłymi uczniami. – Gimnazjum to dobry moment, w którym można nawiązać z dziećmi relację. Zabrzmi to górnolotnie, ale można pomóc im w życiowych decyzjach, gdy zaufanie do rodziców schodzi na dalszy plan. Teraz wspieram protest nauczycieli, chociaż w szkole już mnie nie ma. Nie robię tego dla siebie, ale dla dzieci. Żeby polska szkoła odpowiadała na potrzeby nauczycieli i uczniów – mówi.

Aleksandra buntuje się, gdy ze słowa „misja" kręci się bat na nauczycieli. – To, co mówią o nas politycy z pierwszych stron gazet, wpajający nam przymus pracy z misją i powołaniem, nie poprawia nastroju – ocenia. Twierdzi wręcz, że prawdziwy nauczyciel nie znosi słów „misja" i „powołanie". Może dlatego, że powtórzone wiele razy straciły swój wydźwięk. – Usłyszałam kiedyś od koleżanki, też nauczycielki, mądre zdanie, że wypali się tylko ten, kto w pracy zapłonął. Czy obecne ścieżki awansu eliminują tych, którzy znaleźli się w zawodzie z przypadku? Mam wątpliwości. Jest masa nauczycieli, która przyszła do zawodu bez pomysłu na życie – dodaje.

Pomiędzy nimi są ci, którzy chcą uczyć na dobrym poziomie i angażują się w dodatkową pracę dla szkoły. Agnieszka (anglistka, 13 lat przepracowanych w jednej szkole podstawowej w Łodzi) starała się, żeby zajęcia były ciekawe. Lubiła prowadzić lekcje multimedialne, lekcje na korytarzu, psychodramy. Ale z czasem wzięła na siebie za dużo, zdrowie zaczęło szwankować. – Sama założyłam i prowadziłam stronę internetową szkoły oraz jej profil na Facebooku. Wprowadzałam Librusa, czyli dziennik elektroniczny, którym administrowałam. Na przerwie wyglądało to tak: ja versus sto osób nade mną, które jeszcze nie wiedziały, jak to działa. Dobił mnie hałas, którego w podstawówce było sporo. Załamanie zaczęło się od napadów paniki, które miałam poza budynkiem, ale wtedy jeszcze nie widziałam związku między nimi a pracą – wspomina.

Przed rezygnacją zdążyła jeszcze posmakować skutków reformy, czyli wydłużenia szkoły podstawowej o dwa lata. – Szukaliśmy podręcznika dla powstającej siódmej klasy, a wydawnictwo nie miało nam nic do pokazania. To było ważne, bo wiedzieliśmy już, że uczniów czeka egzamin, a nie wiedzieliśmy jeszcze, jak będzie wyglądał (nie było wytycznych Centralnej Komisji Edukacyjnej). Nikt nie wiedział, co powinniśmy z dzieciakami powtarzać i jak te książki powinny wyglądać – opowiada.

Odeszła na urlop zdrowotny, ale to nie wystarczyło, żeby wrócić do równowagi. Zapisała się na terapię i brała leki. Teraz pracuje w państwowej instytucji kultury (pensja, jak mówi, jest lepsza niż w szkole) i uczy prywatnie angielskiego swoich byłych uczniów.

Co musi się zmienić?

Jak więc zatrzymać pedagogów? Gdy brakuje chętnych do pracy, samorządy wykładają pieniądze na dodatki motywacyjne. Jak wynika z ankiet „Rzeczpospolitej" prowadzonych wśród nauczycieli, najwyższe można dostać w Warszawie i Poznaniu. Pytanie, czy coś jeszcze oprócz pieniędzy może zwiększyć komfort pracy? Szkoła finansowana z budżetu państwa to nie firma, która zaproponuje nowoczesne rozwiązania z zakresu równowagi między życiem prywatnym a zawodowym.

Nauczycielom można pozazdrościć wakacji i ferii zimowych, za które przysługuje wynagrodzenie. Jak ocenia Agnieszka, pensje są wtedy o ok. 30 proc. niższe, bo nie dobiera się dodatkowych godzin. Dlatego nie każdy odpoczywa przez dwa miesiące. – Wakacje i ferie uznaję z perspektywy czasu za niezbędne dla odpoczynku od szkoły. Na pewno był to aspekt, który mnie w tej pracy trzymał. Po czasie po prostu nie miałam pieniędzy na wyjazdy, więc wolne w dużej części było wegetacją. Pewnie wielu ludzi pozazdrości, ale nie wszyscy lubią zupełną bezczynność – podkreśla.

Dodaje, że było jej łatwiej, bo nie ma dzieci na utrzymaniu. – Zdarzało mi się na początku kariery pracować jako rezydentka w Anglii. Inni dorabiali na obozach, koloniach, choćby po to, żeby swoje dzieci zabrać ze sobą, ze zniżką. To może nie to samo co szkoła, ale jednak praca i odpowiedzialność. Są też tacy, którzy remontują w wakacje domy albo jeżdżą za granicę. Odpoczynek dotyczy tylko tych, którzy mają lepiej sytuowanych małżonków lub nie mają nikogo na utrzymaniu – mówi.

Karta nauczyciela przewiduje też urlop dla poratowania zdrowia. Takie świadczenie nie jest udzielane od razu. Warunkiem jest wymagany staż pracy (co najmniej siedem lat) i zatrudnienie w pełnym wymiarze na czas nieokreślony. Albo przepracowanie co najmniej siedmiu lat w szkole w wymiarze nie niższym niż połowa obowiązkowego wymiaru zajęć.

– Każdy wychowawca powinien po ukończonym przez jego klasę toku kształcenia mieć możliwość rocznego urlopu dla poratowania zdrowia. Nie musiałby on być pełnopłatny i mógłby przysługiwać przed przepracowaniem siedmiu lat – uważa Wojciech Wajda. – Znam nauczycieli dojeżdząjących do pracy pod Warszawą z Radomia. Spędzają codziennie ponad cztery godziny w pociągu, po kilku tygodniach pracy są wyczerpani.

Wojciech nie zamierza rezygnować. Zostaje w szkole, bo lubi pracę z dziećmi. Nie chce, żeby lekcje były nudne, więc w domu przygotowuje materiały i łamigłówki. Prowadzi kółko teatralno-dyskusyjne. Uczniowie właśnie przygotowują się do wystawienia „Balladyny". Napisał też powieść dla dzieci pt. „Niezwykła przygoda Żumy i jej balonowej gumy".

Na jego etat składają się 22 godziny języka polskiego w tygodniu. 23. godzina to zajęcia wychowawcze, kolejne dwie to kółka zainteresowań. Dostaje także zastępstwa (od pięciu do dziesięciu w miesiącu). Miesięcznie daje mu to od 2900 zł do 3300 zł. Około trzydziestu wypracowań zostawia sobie do poprawienia na weekend. Jest w stałym kontakcie z rodzicami uczniów, żeby pomagać w sprawach wychowawczych. Jego żona zarabia ok. 2200–2400 zł na rękę jako nauczycielka wczesnoszkolna. W ten sposób domowy budżet się dopina.

W liceum usłyszał od swojej polonistki, że powinien zostać nauczycielem. Odpowiedział: nigdy w życiu! Mówi, że po czterech latach przychodzi poczucie rozczarowania, ale ma nadzieję na zmiany w polskiej oświacie.

Nauka bycia nauczycielem

Dziesięć lat w zawodzie nauczyciela jawi się jako most, przez który przejdą najbardziej zmotywowani. Ale granica wytrzymałości zapewne jest sprawą indywidualną, zależną od odporności i przystosowania do zmiennych grafików pracy. Złośliwi powiedzą, że w zawodzie zostaną ci, którzy mają bogatego małżonka i dorobią sobie „na waciki".

Agnieszka ma wrażenie, że dopiero po dziesięciu latach w jej głowie ukształtował się obraz nauczycielki, jaką chciałaby być. Przyzwyczaiła się do wypełniania papierów. Miała pomysły i wiedziała, jak je zrealizować. Czasem zdarzały się zgrzyty z dyrektorem. – Wymyśliłam sobie salę multimedialną, którą można było wyposażyć z dotacji od miasta. Tylko nikt mnie nie zapytał, jaką i wyglądała inaczej, niż zaplanowałam – wspomina. Ze względu na przebytą terapię do zawodu wrócić nie chce. Mówi, że trochę żałuje odejścia ze szkoły, ale nauczyła się nowych rzeczy i nie ułożyło się jej źle.

Wypaleni czy rozczarowani nauczyciele odnajdują się też w innych zawodach. Szkoła uczy ich, jak poradzić sobie z nadgodzinami, manewrowaniem między zleceniami i rozwiązywaniem konfliktów. Do korporacji wcale ich nie ciągnie, bo wartościowe społecznie profesje czekają na nich w sektorze prywatnym. A co z misją kształtowania przyszłych pokoleń? Trudno ją wypełniać za pensję bliską minimalnej.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Nie ma wielu nauczycieli, którzy wrócili do zawodu po tym, jak zmienili pracę. Takich, którzy uwielbiają uczyć mimo niskich pensji i ślęczenia w weekendy nad sprawdzianami. Zapał, miłość do przedmiotu i zaangażowanie po pewnym czasie się wyczerpują. Ci, którym brakuje pracy z dziećmi, często wybierają podobną, ale na własnych warunkach.

Uczniowie zamiast laboratorium

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Edukacja
Klucz odpowiedzi do arkusza Próbnej Matury z Chemii z Wydziałem Chemii UJ 2024
Edukacja
Próbna Matura z Chemii z Wydziałem Chemii Uniwersytetu Jagiellońskiego 2024
Edukacja
Sondaż: Co o rezygnacji z obowiązkowych prac domowych myślą Polacy?
Edukacja
Koniec obowiązkowych prac domowych. Prezes ZNP mówi: Za szybko
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Edukacja
Olimpiada z chemii przepustką do dobrego liceum? MEN nie mówi „nie”