Przygotowania do strajku nauczycieli trwają dłużej niż do reformy edukacji – to dowcip, który od kilku dni krąży w internecie. To przesada, ale trzy miesiące, które minęły od czasu „belferskiej grypy" do momentu poważnych rozmów z rządem, doprowadziły do rozszerzenia dyskusji na temat oświaty. Już nie tylko zarobki nauczycieli, ale także to, jaka jest szkoła i czy przystaje ona do dzisiejszej rzeczywistości, staje się przedmiotem publicznej debaty.

Narada Obywatelska o Edukacji to inicjatywa uczestników grupy na Facebooku „Ja, nauczyciel" (tej, która zwołała w grudniu protesty w oświacie). Uczestnicy chcą zorganizowania w całym kraju debat z udziałem nauczycieli, rodziców i samorządowców o koniecznych do przeprowadzenia zmian w oświacie. „Problemy, które doprowadziły do protestu, są znacznie szersze niż niskie zarobki w oświacie. To samo można powiedzieć o rozwiązaniach – one także muszą znacznie wykraczać poza postulowane podwyżki wynagrodzeń" – tłumaczą swoją inicjatywę.

We worek organizacje pracodawców w liście otwartym podkreśliły, że podwyżka wynagrodzeń nauczycieli jest pierwszym krokiem do reformy systemu edukacji w Polsce i należy o tym rozmawiać. Szkoła przed reformą na pewno nie działała idealnie. Od lat mówi się o tym, że zabija ona w uczniach kreatywność i innowacyjność, a system oceniania premiuje nie tych, którzy myślą i dyskutują, a tych, którzy wykują i siedzą cicho.

Likwidacja gimnazjów jednak tego nie zmieniła. – Leczono system oświaty aspiryną, tłumacząc, że 30 lat temu ta metoda się sprawdzała – mówił w programie #RzeczoPrawie Jarosław Pytlak, dyrektor Zespołu Szkół STO na warszawskim Bemowie. „Wprowadzona przez MEN »reforma« systemu edukacji doprowadziła do sytuacji, w której szkoły w całej Polsce borykają się z trudnościami lokalowymi, programowymi i kadrowymi" – podkreśla w stanowisku Krajowe Forum Oświaty Niepublicznej.

Samorządowcy od dawna krzyczą, że wydali ogromne pieniądze na dostosowanie szkół do wymogów reformy, która miała być „bezkosztowa". Dzieci, którym o rok skrócono edukację przed szkołą średnią, mają nawet po dziewięć lekcji dziennie. A nauka zajmuje im tyle czasu, że nie mają go już na rozwijanie własnych zainteresowań. Nauczyciele zadają dużo do domu, bo muszą zrealizować przepełnioną podstawę programową, z której są rozliczani na końcowych egzaminach. Rodzice gimnazjalistów i ósmoklasistów, widząc tłumy podczas dni otwartych w szkołach średnich, brutalnie uświadamiają sobie, że podwójny rocznik to gigantyczny kłopot. I dociera do nich, że jeśli chcą, by dziecko uczyło się w lepszej szkole, trzeba będzie płacić za niepubliczną. O ile jest z czego, bo ci z niezbyt bogatych rodzin być może wylądują w gorszych szkołach, zamykając tym samym drogę do lepszej przyszłości. Jeśli jednak ktoś nie ma dzieci w szkole albo nauczyciela w rodzinie, z wielu tych spraw nie zdawał sobie sprawy. Teraz się dowiaduje, bo o problemach szkół mówią wszyscy. Dlatego wydaje się, że w interesie rządzących jest jak najszybsze zamknięcie sporu z nauczycielami. Bo chyba przed wyborami nie chodzi o to, by mówić o czymś, co się nie udało.