O tym, że tytuł profesora zobowiązuje, naukowcy wiedzieli od dawna. Ale nie sądzili, że zanim otrzymają go od prezydenta, ktoś prześwietli nie tylko ich życie zawodowe, ale także prywatne.
Czytaj także: Sędziowie z dożywotnim prawem do pracy na uczelniach
W uzasadnieniu do rozporządzenia wydanego przez ministra nauki i szkolnictwa wyższego regulującego sprawę planowanych podwyżek dla kadry naukowej znalazło się wskazanie, że najwyższe uposażenie przysługuje osobie, która posiada „cieszący się unikalnym prestiżem i poważaniem w społeczeństwie" tytuł profesorski.
„Osoba pretendująca do otrzymania tytułu profesora musi się legitymować licznymi i wybitnymi osiągnięciami naukowymi lub artystycznymi, osiągnięciami w kierowaniu zespołami badawczymi oraz wykazywać się istotną aktywnością naukową realizowaną również w otoczeniu międzynarodowym. Niezmiennym elementem specyfikującym i wyróżniającym kadrę profesorską jest również nienaganna postawa moralna, obowiązująca zarówno w życiu zawodowym, jak i prywatnym" – wskazano w uzasadnieniu do wspomnianego rozporządzenia.
Szuje i rozwodnicy
To ostatnie sformułowanie zaskoczyło kadrę naukową.