"Notatka decyzyjna dot. podjęcia starań w celu zorganizowania w Warszawie spotkania prezydenta USA Donalda Trumpa z liderem KRLD Kim Jong Unem" powstała w MSZ pod koniec marca. Wtedy właśnie trwały gorączkowe przygotowania do pierwszego w historii spotkania prezydenta USA z przywódcą Korei Północnej. Jedną z najistotniejszych kwestii było miejsce tego szczytu.
Według informacji Onetu, ambasador RP w Waszyngtonie Piotr Wilczek rozmawiał w Departamencie Stanu USA o możliwości zorganizowania rozmów Trumpa z Kimem w Warszawie. Z dokumentu, który posiadamy, wynika, że MSZ wierzył, iż jest to możliwe. "W związku z sygnałami z naszych placówek świadczącymi o tym, iż Polska mogłaby być jedną z kandydatur do lokalizacji szczytu oraz w związku z możliwą przychylnością prez. D. Trumpa dla tej propozycji, istnieje prawdopodobieństwo lokalizacji w Polsce istotnego wydarzenia w wymiarze międzynarodowym, które zbiegałoby się ponadto w polskim przewodnictwem w Radzie Bezpieczeństwa ONZ" - pisał Cyryl Kozaczewski, dyrektor polityczny MSZ. "Wskazane wydaje się podjęcie próby zorganizowania spotkania na terytorium Polski".
Dla polskich władz byłaby to sytuacja wymarzona. Szczyt Trump-Kim to dziejąca się na żywo historia, więc goszczenie takiego wydarzenia byłoby znaczącym wzmocnieniem pozycji międzynarodowej prezydenta i rządu. W dodatku byłaby to szansa na poprawienie relacji z USA, nadszarpniętych na początku roku po uchwaleniu kontrowersyjnej ustawy o IPN.
Jednak - jak ustaliliśmy - niedługo po powstaniu notatki Kozaczewskiego, Amerykanie wysłali do Warszawy jasny sygnał, że szczyt odbędzie się w innym miejscu. Czemu? Według naszych ustaleń powody były dwa.
Po pierwsze, Amerykanie mieli się zirytować, że polskie władze nie zachowały dyskrecji. Pojawiły się przecieki w prasie dotyczące kandydatury Warszawy, a politycy obozu władzy publicznie sugerowali, że to niewykluczone.