Dochody gmin z tego tytułu są mizerne. Coraz częściej mówi się więc o likwidacji tej opłaty.
Pieniądze z renty miały pomóc gminom pokryć przynajmniej część kosztów uchwalenia miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego. Nie znam żadnej gminy, której udałoby się to zrobić na szeroką skalę. Firmy i inni właściciele nieruchomości migają się od tego obowiązku jak mogą. Nikomu się nie uśmiecha płacić czasami nawet kilkuset tysięcy złotych, choć dzięki planowi mogą zyskać dużo więcej, bo wartość nieruchomości może pójść w górę.
Prawo w tym zakresie jest więc obecnie praktycznie martwe. Zgodnie bowiem z art. 36 ustawy o planowaniu i zagospodarowaniu przestrzennym samorządy mogą pobierać rentę, gdy wzrośnie wartość działki po uchwaleniu lub zmianie miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego. Pieniądze z renty mogą ściągać w ciągu pięciu lat od daty uchwalenia. Płacą ją zaś zbywający nieruchomość, a więc nie tylko sprzedający, ale i darczyńcy albo wspólnik wnoszący nieruchomość aportem do spółki.
Wysokość renty ustalają same gminy. Nie może ona przekroczyć 30 proc. wzrostu wartości nieruchomości. Wiele samorządów zdecydowało się na najwyższą stawkę, czyli 30 proc. Były i takie, które chciały zrezygnować w ogóle z ustalenia renty albo ustalały stawkę zero. Później jednak sądy administracyjne uchylały uchwały podejmowane w tej sprawie. Czy więc tego gminy chcą czy nie, wysokość opłaty muszą ustalić, a potem ją egzekwować od właściciela nieruchomości. Tak to wygląda na papierze. Rzeczywistość jest zupełnie inna.
Powszechne jest bowiem omijanie wspomnianych przepisów. Trików jest wiele. Najczęściej jednak właściciele nieruchomości zawierają tylko umowę przedwstępną sprzedaży nieruchomości, umowę właściwą podpisują natomiast wtedy, gdy skończy się okres karencji. Innym popularnym kruczkiem prawnym jest stosowanie umowy przewłaszczenia na zabezpieczenie.