Nawet jeśli zaakceptuje go rząd Theresy May, czeka nas jeszcze gorąca debata w Izbie Gmin. Usłyszymy jeszcze nieraz o groźbie braku porozumienia i chaotycznego wyjścia Wielkiej Brytanii z UE.

Niezależnie od politycznego finału tej historii jedno jest pewne: nic znacząco różnego od tego, co mamy na stole, nie dawało się wynegocjować. Obecnie rozpatrywana opcja przewiduje, że Wielka Brytania pozostanie na razie w unii celnej z UE, co oznacza wzajemny brak ceł, a taryfy wobec innych krajów będą takie same. Teoretycznie w toku dalszych negocjacji o kształcie przyszłego porozumienia (obecne dotyczy rozwodu, a nie przyszłego związku) może się to zmienić, bardzo chcieliby tego zwolennicy brexitu szermujący hasłami odzyskanej suwerenności. Ale tylko pod warunkiem, że UE uzna, iż nie narusza to gwarancji dla Irlandii. A te przewidują, że nie może powstać granica celna między Irlandią a Irlandią Północną. Przez ostatnie miesiące negocjatorzy głowili się, co można zaproponować, żeby zagwarantować swobodny handel na Zielonej Wyspie, a jednocześnie nie oddzielać Irlandii Północnej granicą celną od reszty Wielkiej Brytanii. Ani w Brukseli, ani w Londynie żadnego innego sposobu niż unia celna nie wymyślono.

Wielka Brytania jest w sytuacji bez wyjścia, ale sama tego chciała. W żadnym momencie kampanii przed referendum o brexicie nie pojawił się temat Irlandii i tego, że pokój na wyspie jest możliwy dzięki porozumieniu wielkopiątkowemu z 1998 roku, a gwarantem tego porozumienia jest Bruksela. Jeśli jedna ze stron umowy wyjdzie z UE, a między krajami pojawią się budki strażnicze, to ulice znów mogą zapłonąć. Irlandzcy katolicy stali się zakładnikami brexitu, a UE ich broni. Musi to robić, bo Irlandia jest państwem członkowskim. A Irlandia Północna częścią Wielkiej Brytanii, czyli państwa, które już 29 maja 2019 roku stanie się dla Unii państwem trzecim.